„Made in Poland”, Przemysław Wojcieszek
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFilm robi wrażenie odnalezionego po latach pamiętnika byłego punkowca. Nastolatka, który się buntuje, ale nie do końca wie przeciwko czemu. Pragnie zmian, ale nie wie jakich. Obecnie wydaje się jedynie pretensjonalnym, irytująco deklaratywnym i groteskowo wręcz publicystycznym zbiorem sloganów. Manifestem zagubionego siedemnastolatka. A, że dzisiejsze siedemnastolatki mają już zupełnie inne problemy? Tego Wojcieszek wydaje się nie dostrzegać.
Dziwna i kręta jest droga kariery Przemysława Wojcieszka. Po debiutanckim Głośniej od bomb okrzyknięto go największą nadzieją polskiego kina. Kolejny film (W dół kolorowym wzgórzem) nagrodzono m.in. za najlepszą reżyserię w Gdyni. Później o Wojcieszku zrobiło się cicho. Bo w polskim kinie reżyser musi być nie tylko artystą. Musi też sprawnie organizować fundusze, i tu Wojcieszek poległ. I kiedy wydawało się, że już więcej o nim nie usłyszymy, zaproponowano mu realizację spektaklu w legnickim Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej. Rozegrana w specjalnie zaadaptowanej przestrzeni miejskiej premiera Made in Poland była prawdziwą sensacją. Nie sposób wyliczyć wszystkich nagród, do dziś pisze się o Made in… wyłącznie jako o najgłośniejszym spektaklu ostatnich lat. Wojcieszek doskonale wyczuł teatr, wzbogacił go o filmowe elementy, bezkompromisowo zanalizował polską rzeczywistość. W teatrze pracuje nadal, regularnie wystawiając kolejne (wysoko oceniane i grane przy pełnych widowniach) spektakle w m.in. TR Warszawa, Polonii i Och-teatrze. Tyle, że Made In Poland pierwotnie był scenariuszem filmowym. Opromieniony teatralnymi sukcesami Wojcieszek znalazł sponsora i wrócił do zamysłu sprzed wielu lat.
Pierwszym cisnącym się na usta pytaniem jest: po co? Bo Wojcieszek zawsze wyróżniał się niezwykłą empatią, doskonałym zrozumieniem problemów tzw. szarego człowieka. W efekcie był najlepszym chyba kronikarzem Polski „B” i „C”. Jego teksty zachwycały aktualnością. Jak radzi sobie z problemem aktualności naszkicowany kilkanaście lat temu scenariusz? Ano w ogóle sobie nie radzi. Made In Poland robi wrażenie odnalezionego po latach pamiętnika byłego punkowca. Nastolatka, który się buntuje, ale nie do końca wie przeciwko czemu. Pragnie zmian, ale nie wie jakich. Tatuuje sobie „Fuck Off” na czole, chwyta metalowy pręt i rusza w miasto, by demolować ulice i nawoływać do rewolucji. Dziś brzmi to idiotycznie, ale w czasach pierwszych dużych rozczarowań sytuacją w wolnej Polsce miało ogromną siłę. Obecnie wydaje się jedynie pretensjonalnym, irytująco deklaratywnym i groteskowo wręcz publicystycznym zbiorem sloganów. W dodatku sloganów, które niczego już nie opisują. Bo świat się zmienił. Dojrzał też sam Wojcieszek, co doskonale widać w jego ostatnich spektaklach. A Made in Poland zostało tam, gdzie było. Wciąż jest manifestem zagubionego siedemnastolatka. A, że dzisiejsze siedemnastolatki mają już zupełnie inne problemy? Tego Wojcieszek wydaje się nie dostrzegać.
Zabrakło też aktora, który w Legnicy (i późniejszej realizacji Teatru Telewizji) grał główną rolę. Czyli cudownie charyzmatycznego Eryka Lubosa (szerszej publiczności znany jako Juby z pierwszego sezonu Oficera). Bo jeśli tekst, cytując reżysera, tyczy się „wkurwienia” to nie ma w Polsce drugiego aktora, który umiałby ów stan oddać z większą siłą. Zastąpienie go praktycznie debiutującym na dużym ekranie Piotrem Wawrem Jr. to kompletna porażka. Wawer miota się, recytuje, ale przez cały czas robi wrażenie amatora w trakcie próby. A szkoda. Bo pozostałe role wywierają pozytywne wrażenie (fenomenalny Janusz Chabior!). Cieszy też wysoki poziom realizacji. Kapitalne są surowe, punkowe zdjęcia Jolanty Dylewskiej. Podobnie rozdzielające poszczególne sceny, naprawdę bardzo dobre animacje. Wojcieszek jak zwykle doskonale dobrał muzykę. Jest tu też odrobina komizmu (m.in. naprawdę przezabawny wątek prowincjonalnej apoteozy Krzysztofa Krawczyka). Co z tego skoro całość trąci myszką, irytuje infantylnością? Bo Made In Poland to narracja rodem z późnych lat 90. Bliska Wojnie polsko-ruskiej, czy Tlenowi Wyrypajewa. Tyle, że młody Żuławski realizując mocno spóźnioną ekranizację Masłowskiej zdecydował się ją uwspółcześnić, przenieść z brudnego blokowiska w świat kolorowej komercji. Podobnie Wyrypajew: filmowy Tlen to właściwie teledysk. Wojcieszek najwyraźniej uwierzył w uniwersalność (a nawet ponadczasowość) swojej wizji. Niesłusznie.
Wierzę w talent Wojcieszka, intryguje mnie jego wrażliwość, chodziłem i nadal będę chodził na jego spektakle. A Made in Poland? Chcę wierzyć, że to jedynie wypadek przy pracy. Mam nadzieję, że podobnie spojrzy na to sam Wojcieszek. I, że nie będzie nam już więcej serwował odgrzewanych kotletów sprzed kilkunastu lat.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze