Jedzenie i sumienie
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuJedzenie to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Ba - to prawdziwa rozkosz i każdy, bez względu na wiek, może jej zaznać przynajmniej kilka razy dziennie. Tyle że żyjemy w czasach kiedy jedzenie to rzecz wstydliwa. Wszystkie kobiety, które znam, a które borykają się z nadwagą, zawsze znajdują wytłumaczenie dla swojej tuszy. A to chora tarczyca, a to dwie ciąże, a to znów genetyczna przypadłość...
Jedzenie to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Ba — to prawdziwa rozkosz i każdy, bez względu na wiek, może jej zaznać przynajmniej kilka razy dziennie. Tyle że żyjemy w czasach kiedy jedzenie to rzecz wstydliwa.
Wszystkie kobiety, które znam, a które borykają się z nadwagą czy też ze zbędnymi kilogramami, zawsze znajdują wytłumaczenie dla swojej tuszy. A to chora tarczyca, a to dwie ciąże, a to znów genetyczna przypadłość. Palenie rzuciłam, mama tak miała po trzydziestce, jestem uzależniona od słodyczy i nic na to nie poradzę, pigułki biorę, nic już nie jem, a ciągle tyję… Przyznaję otwarcie, że kiedy mnie przypałętało się w okolice bioder kilka zupełnie zbędnych kilogramów, też tłumaczyłam się w ten sposób. Rzuciłam palenie i tak jakoś, samoistnie, zrobiłam się bardziej krągła i miękka.
Przypomina mi się pewna daleka krewna, kobieta, która była starszą panią, od kiedy sięgam pamięcią. Była ogromna, gruba, trzęsły się jej przy mówieniu trzy podbródki, poruszała się z trudem. Ponieważ rzecz, o której chcę opowiedzieć, działa się w poprzednim ustroju, owa dama marzyła, by trafić w końcu do lekarza za żelazną kurtynę. Polscy lekarze według niej nie traktowali jej poważnie. Ona tyła, tyła i tyła, skarżyła się w kraju różnym doktorom, a oni tylko wzruszali ramionami i mówili, że nie ma takiej jednostki chorobowej, o jakiej ona mówi. Powinna stosować dietę, i tyle.
Wreszcie stało się tak, jak sobie wymarzyła: starsza pani trafiła do lekarza w Niemczech Zachodnich. Lekarz był co prawda Polakiem, ale od lat miał w Bonn prywatną praktykę, co w oczach owej pani było dostateczną gwarancją, że potraktuje ją poważnie.Zwierzyła się mu ze swojej choroby. Zażądała tabletek, choć lekarz zapewniał, że otyłość, która brałaby się z niczego, nie istnieje. Pani, coraz bardziej wściekła (nawet tam, w lepszym świecie, nikt nie potwierdzał jej autodiagnozy!), raz po raz waliła tłustą pięścią w stół. Wreszcie oburzony lekarz wykrzyczał, że w obozach koncentracyjnych nie było chorobliwej otyłości, bo wszyscy, którym udało się przeżyć, wychodzili na wolność bardzo chudzi. A ona jest otyła, bo o wiele za dużo je. Proste.Starsza pani nie mówiła już nigdy więcej o swojej chorobie. Myślę, że zmarła na swoim fotelu z kawałkiem czekolady w ustach.
Gdyby bohaterka tej opowieści żyła w prehistorii, byłaby wielbiona przez naszych przodków — w czasach kiedy ludzie spędzali całe dnie na zdobywaniu pożywienia, ktoś tak gruby musiałby być szefem lub nawet bogiem (ciekawe, czy istniał rzeczywisty prototyp Wenus z Willendorfu, czy figurka była wymysłem jakiegoś głodnego artysty, któremu tamtego dnia, kiedy rzeźbił, uciekły wszystkie zwierzęta, na które polował?). Co tam zresztą prehistoria – nawet nie tak dawno, bo w XVII wieku, mężczyźni wielbili damy, których ogromne zady Rubens umieszczał na swoich płótnach. Seksowne i podniecające były zwisające boczki, wystające brzuszki, ogromne obwisłe piersi, a nawet znienawidzony współcześnie wróg numer jeden – cellulit.
Tak to jednak jest, że człowiek zawsze pożąda tego, co trudno dostępne, wymagające wyrzeczeń i ciężkiej pracy. W czasach kiedy sklepowe półki uginają się od wszelkiego pożywienia, które może zaspokoić najbardziej wytrawne podniebienia, symbolem seksu, zdrowia, inteligencji stało się ciało szczupłe. Nie po prostu naturalnie szczupłe, z fizjologiczną ilością mięśni i tkanki tłuszczowej, ale szczupłe chorobliwie, właściwie chude. Kobieta z wystającymi kośćmi biodrowymi i obojczykami, doskonale płaskim brzuchem i niebotycznie długimi, chudymi nogami to współczesny ideał piękna. Jej ciało mówi: jestem silna, odporna na pokusy ciała, umiem poskromić przyziemną ochotę na, powiedzmy, kanapkę z szynką i majonezem. Jeszcze sto lat temu osoba z takim ciałem nie dostałaby nawet posady służącej, bo podejrzewano by ją o zaawansowane suchoty. Dziś chudość święci triumfy, wobec czego wszyscy prawie się odchudzają.
Wiele się również zmieniło w kwestii jedzenia. Zewsząd słychać, że to rzecz trująca i niezdrowa. Pomarańcze, niegdyś pełne witamin, to dostarczyciele chemii w czystej postaci. Ryby – metale ciężkie. Biały chleb powoduje miażdżycę. Czekolada zaparcia, poza tym te złudne endorfiny… Żółty ser – sam tłuszcz, komórki tłuszczowe wręcz od niego puchną. Krowie mleko – czysta trucizna. Przedawkowanie marchewki może być niebezpieczne, bo witamina A w nadmiarze coś tam coś tam… Kawa wypłukuje z organizmu dobroczynny magnez (nie wolno uzupełniać jego braków bezwartościową, tuczącą czekoladą!). Herbata to samo. A cukier i mąka? Biała śmierć. Biały ryż? Śmieć! Właściwe, jak dobrze się zastanowić, jedyne, co można jeść, to brązowy ryż i ciemne pieczywo z białym serem. Żadnego masła! Do tego warzywa, ale też nie wszystkie, najlepiej wyhodować sobie je samemu z dala od cywilizacji. Owoców nie wolno jeść, zawierają przecież ten wstrętny cukier.
Mamy więc jedzenie, mnóstwo jedzenia, ale jedzenie zniekształca sylwetkę i powoduje, że człowiek nie przystaje (a właściwie zaczyna odstawać) do obowiązujących kanonów piękna. Do tego jedzenie, mówiąc krótko, przyczynia się do degradacji zdrowia.
Rozumiem, dlaczego tak pokrętnie tłumaczymy się ze zmieniającej się wagi ciała. Kto przy zdrowych zmysłach przyzna się, że na własne życzenie i z własnej woli zdecydował się na wizerunek nieakceptowany przez większość? Kto powie uczciwie, że sam sobie zapracował na chore serce, astmę, żylaki czy bolące biodra? Ja. Teraz.
Mój kochany tłuszczyku, co to mi się ostatnio przykleiłeś do bioder! Wiem, skąd się wziąłeś. Zrodziłeś się z serka camembert z białą pleśnią, z tłustego mleka do kawy, z majonezu na kanapkach. Stworzył cię żółty ser z dużymi dziurami i wielkie białe bułki ze świeżym masłem. Jajecznica ze smażonym boczkiem, od którego pachnie w całym domu. Kotlety schabowe z podwójną panierką, do których tak wspaniale pasują młode ziemniaki, mizeria ze słodką śmietaną i zimne piwo. Zrazy wołowe mamy z jej niedoścignionym kiszonym ogórkiem w środku. Pieczona wołowina z kolendrą. Smażony dorsz z frytkami, którego zapach zawsze przypomina wakacje nad morzem. Gęsty żurek z jajkiem i białą kiełbasą. Tłuste matiasy, po których długo pachną ręce. Pizza z tuńczykiem na cienkim cieście. Makaron farfalle ze szpinakiem i serem. Gorące kakao tuż przed zaśnięciem. Czekolada z nugatem albo pomarańczami…
Mogę tak długo, ale niech mnie ktoś powstrzyma, bo zaślinię sobie całą klawiaturę. Wracając (to trudne, bo w żołądku mam czarną dziurę): dochodzę do wniosku, że mój tłuszczyk na biodrach jest seksowny. Zapracowałam sobie na niego długimi godzinami stania przy kuchni, poszukiwaniem na targu najlepszych mięs i warzyw (warzyw? jakich warzyw?), uważnym studiowaniem przepisów kulinarnych, a miękkość w okolicy pośladków świadczy o mojej sensualności, wrażliwości na smak, zapach i inne zmysłowe doznania. Ja po prostu lubię fizjologiczne przyjemności. I bardzo mi z tym dobrze.
Zmykam, bo woła mnie mój piekarnik. Wołowina gotowa. Życzę wszystkim smacznego. Bez wyrzutów sumienia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze