Kargul, nie stawiajże tego płota
LAURA BAKALARSKA • dawno temuDwadzieścia lat temu odgradzanie się domofonem wcale nie było powszechne. Wśród moich przyjaciół nikt nie miał takiego wynalazku. Jakoś inaczej się wtedy żyło. Wpadało się do przyjaciół bez zapowiedzi, jeśli ich nie było – można było poczekać choćby i na klatce schodowej. Wyobraża sobie ktoś coś podobnego dzisiaj?
Czy ktoś pamięta czasy domów bez domofonów? Ja pamiętam całkiem dobrze. I pamiętam, jak zakładaliśmy domofon powodowani nadzieją, że on coś zmieni. Mieszkałam wtedy w kamienicy w centrum, pamiętającej jeszcze czasy caratu. Z jednej strony marmurowe schody i parapety, gdzieniegdzie nawet ocalały kryształowe szyby, z drugiej – postępująca dewastacja. Spowodowała ona, że mieszkańcy naszej klatki zdecydowali się na domofon.
Tymczasem klatka schodowa mojej kamienicy przedstawiała naprawdę opłakany widok. Bliskość licznych hoteli czy dworca powodowała, że winnych była cała masa. No bo przecież wchodzi, kto chce i kiedy chce, kręci się element, a „swój” może się tylko rozpłakać i posprzątać albo bez sprzątania splunąć i uciec we własne cztery kąty.
W związku z tym jeden z naszych sąsiadów konsekwentnie traktował wspólną klatkę schodową jak spluwaczkę właśnie. Dla innego sąsiada klatka schodowa była czymś w rodzaju popielniczki. Czyjś pies załatwiał tam swoje potrzeby fizjologiczne. Najlepszy był przewodniczący komitetu blokowego, właściciel kota reproduktora, od czasu do czasu wypuszczający tego swojego Gucia na klatkę schodową. Nawet nie będę próbowała opisać smrodu, jaki się potem unosił przez wiele godzin. Niemniej Blokowy utrzymywał, że nie jego wina, że klatka schodowa jest otwarta, obce koty nałażą i śmierdzą, bo przecież jego kot pachnie, a w najgorszym wypadku jest bezwonny.
Założyliśmy więc domofon. I było jak przedtem – klatka schodowa wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy. I wtedy wspólnota przypomniała sobie, że mieszka między nami Kobieta Upadła. To jej niedopałki, kałuże, psie ekskrementy i to ona śmierdzi kotem. Tymczasem – jak na złość – Kobietę Upadłą wyeksmitowano i tylko jej pluskwy rozlazły się po całym domu. No i wreszcie pozbyliśmy się meliny. Zostali sami porządni ludzie: pan mecenas, pan doktor, pan reżyser, znany pieśniarz i kabareciarz w jednym, cały tabun dyplomatów i przedstawiciele przedwojennej jeszcze klasy robotniczej. W śmietniku i na klatce, jak się patrzy. Schnące ogryzki, psie ekskremenciki, komuś rozsypały się śmieci, innemu upadła gazeta, ktoś zgasił papierosa o marmurowy parapet. Raz nawet stało ledwo co napoczęte pół litra. W końcu na wszystkich spłynęła łaska w postaci uzmysłowienia sobie, że Kobieta Upadła już tu nie mieszka, no i klatka schodowa zaczęła jakoś wyglądać.
Przypomniał mi się ten mój pierwszy domofon natychmiast po akcji alterglobalistów. Dowcipni ci ludzie spięli łańcuchami sześć grodzonych osiedli w Warszawie i ich mieszkańcy nie mogli się wydostać na zewnątrz, pojechać do pracy lub szkoły. Oczywiście jest to dowcip tak lekki, że jakby się człowiek poszedł z nim kąpać, to natychmiast by się utopił. W ten sposób alterglobaliści protestowali przeciwko grodzonym osiedlom, miastom-obozom. Ach, i ten walor edukacyjny! Wstają ludzie rano (nie wiem jak dla kogo, ale dla mnie rano każda minuta jest cenna podwójnie, bo nie dość, że z trudem się budzę, to jeszcze mam ciężki wychód z domu) i na dzień dobry muszą wołać ochronę. Ochrona tnie zapory, a potem usuwa tablice umieszczone na płocie.
Alterglobalistów taka akcja niewiele kosztowała. Tyle co paręnaście metrów łańcucha i kłódka. Co zyskali? Poczucie misji? Zastrzyk adrenaliny? Chwilowe wcielenie w czyn utopijnego hasła, że wszyscy mają mieć to samo, mieszkać tak samo? Jak za komuny czy jak? To, ile nerwów kosztowało to mieszkańców, którzy się spieszyli do pracy, dla takiego dowcipnisia, nauczyciela życia w społeczeństwie z bożej łaski – nie ma znaczenia. Niech się nowobogacki wścieknie z samego rana, na tym swoim wymuskanym podwórku z podświetlaną fontanną. Niech się nie wywyższa. Wszystkim po równo. A właśnie dowiedziałam się o czteroletniej dziewczynce, która dopiero co wyszła ze szpitala. Pobił ją szesnastoletni uciekinier z poprawczaka, bo nie chciała mu ustąpić miejsca na huśtawce. Czy coś takiego mogłoby się wydarzyć na ogrodzonym osiedlu?
Tak się zastanawiam – po cóż to alterglobaliści znęcają się nad strzeżonymi, ogrodzonymi płotami osiedlami? Coś prostszego, bardziej popularnego mogliby zlikwidować. Okna w domach (na co komu okna, w dodatku z firankami?!). Albo drzwi. Kto to widział odcinać się tak od innych ludzi, niszczyć więzi społeczne, izolować się od pospólstwa. No i domofony. To od nich zaczęło się to całe zło.
A tak serio. Nie mieszkam na ogrodzonym osiedlu. Ale nie miałabym nic przeciwko temu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze