Kobieta i remont
EWA PAROL • dawno temuPrzekonałam się właśnie, jak szatynka może zostać blondynką, i to taką, która jest potencjalną bohaterką kawału. I obyło się bez farbowania włosów. Wystarczy wkroczyć energicznie w typowo męski świat sklepów z materiałami budowlanymi i od razu się zaczyna…
Krążyłam z szefem ekipy remontowej, zresztą znajomym, między pawilonami z glazurą, terakotą, drzwiami, armaturą łazienkową itd. W każdym sklepie powtarzał się ten sam schemat: wchodzimy, oglądamy, ja porównuję ceny, słucham rad sprzedawcy i wybieram. Później pozostają przykre formalności – zapłata i faktura. I tu właśnie zaczynają się schody. „Faktura będzie na męża, prawda?” – zapytał czysto formalnie sprzedawca, mimo że to ja trzymałam w ręku kartę kredytową, która miała udźwignąć ciężar zakupów. Uśmiechnęłam się krzywo i odpowiedziałam: „To nie jest mój mąż, a faktura będzie na mnie”. Sprzedawca wzruszył ramionami, kartę przyjął natomiast bez najmniejszego wahania.
W następnych pawilonach historia się powtarzała, i to – co dziwne – niezależnie od płci pracowników. Niektórzy poszli nawet dalej i całkowicie ignorowali moją obecność, rzucali w moim kierunku protekcjonalne spojrzenia, po czym zwracali się wyłącznie do mojego „męża”, ewentualnie zbiorowo, per „państwo”. No i większość wyrażała na koniec zdumienie, że to ja płacę i domagam się rachunku. Pewnie uznali, że ze mnie jakaś despotka, a mój „mąż” to pantoflarz.
Zniechęcona bardziej wysokimi cenami niż obsługą zaproponowałam wyprawę do jednego z supermarketów budowlanych. Liczyłam też może zresztą na większą masowość, a przez to anonimowość przy zakupach – tam z pewnością nie byłabym jedyną klientką. Zaraz jednak, jeszcze w drodze, przypomniałam sobie puszczaną ostatnio do znudzenia reklamę telewizyjną, w której kobieta (blondynka, a jakże!) dokonuje zakupu glazury do łazienki. Od razu wiedziałam, czego się spodziewać, i to mimo że nie wybrałam się po zakupy budowlane w białej, obcisłej i wydekoltowanej sukience jak bohaterka reklamy. Poza tym mierzę odległości, w odróżnieniu od kobiety z reklamy, miarką, a nie własnymi krokami.
Jednak te drobne różnice niczego nie zmieniły, scenariusz był prawie ten sam, co wcześniej, ale tym razem nie miałam już siły tłumaczyć, że to nie jest mój mąż. O dziwo, zareagował sam „mąż”: „Ja jestem tylko wykonawcą remontu, a ta pani właścicielką mieszkania, i to ona decyduje”. Na niewiele się to jednak zdało i sprzedawca po bacznym zmierzeniu mnie wzrokiem nadal rozmawiał tylko z „mężem”. Dla uściślenia dodał coś w stylu: „Po co ma pani zaprzątać sobie głowę takimi technicznymi szczegółami?”. „Na przykład po to, żebym miała pojęcie w sprawach dotyczących MOJEGO mieszkania” – pomyślałam, ale niestety nie powiedziałam tego na głos.
Sądziłam, że w urzędach, które są prawie całkowicie sfeminizowane, sytuacja będzie wyglądała inaczej. Kiedy załatwiałam formalności typu: zmiana nazwiska właściciela mieszkania w Telekomunikacji, gazowni, STOEN-ie itd., przekonałam się szybko, jak bardzo się myliłam. Wszędzie przedstawiałam akt notarialny kupna mieszkania i za każdym razem to samo pytanie: „Czy ten pan to pani mąż?”. „Nie, to sprzedający mieszkanie, tu jest wyraźnie napisane: SPRZE-DA-JĄ-CY” – odpowiedziałam spokojnie i ze zgrozą uświadomiłam sobie, iż umiejętność czytania ze zrozumieniem jest w naszym społeczeństwie naprawdę rzadka. „Czy pani jest jedynym właścicielem mieszkania i telefon ma być zarejestrowany na panią?” – następne pytanie z podtekstem i taka sama reakcja: „Tak, jedynym, tak, na mnie”… Czy naprawdę każdy facet, czy to kiedy mi towarzyszy, czy jego nazwisko figuruje obok mojego na jakimś urzędowym papierku, jest moim potencjalnym mężem?
Parę dni później przyszedł jeszcze kolejny życzliwy pan założyć na oknach żaluzje. Na koniec spojrzał na parapet i stwierdził z troską w głosie: „Powinna pani poprosić jakiegoś mężczyznę, żeby tutaj uszczelnił sylikonem”. „Normalnym, białym sylikonem, takim w tubie? Chyba sobie poradzę” – westchnęłam. No tak, znowu blondynka. Kiedy wyszedł, wyjęłam sylikon z szafki i po paru minutach szczeliny nie było.
Raz jednak uległam presji i postanowiłam poprosić „jakiegoś mężczyznę” o pomoc. To był taki drobiazg, że naprawdę nie warto wzywać ekipy remontowej. Tak mi się przynajmniej wydawało. Grzecznie zapytałam więc kolegę, na co on, że nie ma żadnego problemu. Dziura w ścianie (w centralnym punkcie pokoju oczywiście) wywiercona wiertarką wygląda tak, że musiałam zasłonić ją obrazkiem, którego w tym miejscu wcale miało nie być. Cóż, nie mówię, że zrobiłabym to lepiej, ale… Tak na marginesie, to kolega jest blondynem, a niektóre rzeczy zostawię następnym razem fachowcom.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze