Dyskretny urok przeprowadzek
EDYTA LITWINIUK • dawno temuMówią, że w niektórych ludziach tkwi swoista skłonność do zmieniania co jakiś czas miejsca zamieszkania. Muszę przyznać z całą pewnością: ja to mam. To moja przypadłość, która daje o sobie znać nie co tydzień czy co miesiąc, ale co rok czy kilka lat. Zawsze się odzywa. Przypomina o sobie i zmusza do działania.
Odkąd pamiętam, co jakiś czas zmieniałam wystrój mieszkania, w pocie czoła przestawiałam ciężkie meble. Nie znoszę, kiedy coś umocowane jest na stałe. Kiedy nie można tego dowolnie przestawiać. Denerwują mnie ściśle wyreżyserowane wnętrza. Jak to, to ma już tak zostać na zawsze? Przecież tylko ja mogę decydować o tym, czy czerwony fotel będzie stał pod ścianą, czy na środku.
Zmiany są ożywcze jak powietrze. Przynoszą jakże potrzebny w życiu ruch. Zarówno zmiany na małą skalę, np. wystroju pokoju, jak i te poważniejsze — bloku, domu, miasta. Niektórzy nie lubią zmian. Wiją gniazda. Mam wrażenie, że w tych błyszczących czystością, wypielęgnowanych domach chcą dotrwać do końca życia. Bo tak jest dobrze, wygodnie, bezpiecznie, niezmiennie. Ja tak nie mogę.
Rewolucja z powodu paprotki
Zwykle jest tak: wygodna i przyjazna do tej pory przestrzeń zaczyna drażnić. Ni z tego, ni z owego ulubiona paprotka wydaje się nie na miejscu. Książki nie stoją już równo jak kiedyś albo nie w tej kolejności. Po kwiatach lub książkach przychodzi czas na szerszą perspektywę. Omiatam wzrokiem pokój i dochodzę do wniosku, że chyba żyłam w zaślepieniu. Ta szafka zupełnie nie pasuje do tego miejsca. Gdzie indziej na pewno będzie komponowała się ładniej. Także dostojny telewizor, bardziej mebel niż sprzęt użytkowy, wadzi i denerwuje. Może by tak całkiem go schować, zaoszczędzić miejsce?
Z czasem myśli związane z przemeblowaniem pochłaniają mnie coraz bardziej. Zamiast coś poczytać czy odpocząć, lustruję wzorkiem przestrzeń i kombinuję, co by tu przestawić. W myślach rejestruję setki ewentualnych ustawień, drążę wzrokiem przestrzeń, niemal przestawiam ściany. Zdarza się, że moje plany zderzają się z rzeczywistością. Zaczynam od nowa. Po pewnym czasie w wyobraźni wyłaniam jedyną możliwą, doskonałą wersję ustawienia sprzętów. Już ją widzę. Choć tyle jeszcze przede mną.
W końcu zaczynam wcielać plany w życie. Zawsze sama. Rzadko kiedy proszę o pomoc przy przestawianiu. Meble po wyjęciu wszystkiego ze środka nie są aż tak ciężkie i dam radę je przesunąć. Żeby poruszyć szafę, muszę najpierw zdemontować półkę. Mrówcza praca zaprząta umysł i ciało. Żeby dokopać się do półki, wymiatam z niej cały zgromadzony dobytek. Książki, płyty, gazety… Dopiero potem przesuwam, przestawiam i realizuję swój precyzyjny plan. Tworzę z fragmentów nową przestrzeń, aż stwierdzę: jest dobrze. Jeszcze tylko wypełnię puste meble przedmiotami. Nigdy na swoim miejscu, zawsze gdzieś indziej, niż były.
Jedyne, co pozostało, to przyzwyczaić się do nowego rozplanowania pomieszczeń i pozbyć nadmiaru rzeczy, który nagle dostrzegłam. Wymiatam zbędne rupiecie z kątów, walczę z przemożną chęcią gromadzenia makulatury, pakuję papiery w worki. Wyrzucam. Od teraz nazwa oficjalna moich zbiorów brzmi „śmieci”. Przez chwilę jest dobrze. Pokój jest przytulny, wygodniejszy w użytkowaniu, mój.
Ucieczka przed wścibską sąsiadką
Potrzeba przemeblowania niezauważenie przeradza się w jakiś większy niepokój. Niby jest dobrze, ale tylko chwilowo. Wszystko zaczyna się od nowa. Kiedy kilka przemeblowań nie daje ukojenia, wniosek jest jeden. Problem czai się za drzwiami. Zaczynam się zastanawiać, a właściwie nabierać pewności. Już wiem, co mi przeszkadza: niepokoi mnie miejsce. Uciska i drażni otoczenie. Sąsiadka zza ściany jest podejrzanie miła, choć wiem, że tak naprawdę obgaduje mnie za plecami. Zaczyna mnie mdlić na jej widok. Unikam kontaktu, spotkania, ukrywam się.
Nagle dostrzegam, jak niewygodne jest mieszkanie. Dzielnica pełna jest rozkrzyczanych dzieciaków i ich piszczących matek. Od rana do ciemnej nocy na dworze. Hałas, krzyki i nieustanny jazgot samochodzików na baterie. Miejsce przestaje być przytulne. Moja twierdza przeradza się w Disneyland. Zaczynam się denerwować. W międzyczasie okazuje się jeszcze coś — dotychczasowa praca drażni mnie do tego stopnia, że nie lubię już zupełnie tam chodzić. Współpracownicy są jacyś dziwni, jakby urwali się z choinki. Wszystko wydaje się nie na miejscu, aż zdaję sobie sprawę, że to przestrzeń doskwiera najbardziej, nie ludzie. Przez chwilę się staram. Trzymam się dotychczasowych miejsc albo odnajduję nowe. Staram się polubić miasto, nagle tak obce. Czasem udaje się na dłużej, czasem tylko przez moment. Aż w jednej chwili nabieram całkowitej pewności. Czas na przeprowadzkę.
Najdłużej oswajam się z myślą. Przeniesienie życia w inne miejsce to nie to samo co przestawienie mebli. Ale jest już za późno, decyzja zapadła. Muszę zmienić swoje życie. Jest zbyt krótkie, by trwać w jednym miejscu. Albo bardziej prozaicznie: decyduje nowa, ciekawsza praca, bo przecież każda nowa praca jest ciekawsza od starej. Przynajmniej przez chwilę. Nowe miejsca, nowi ludzie. Przeprowadzkę należy potraktować poznawczo. Choć zdarza się i powód finansowy.
Kiedy planuję przeprowadzkę, chciałabym, aby było już po. Nie znoszę przewożenia mebli, ogromniastych, ciężkich pudeł, wypchanych po brzegi reklamówek. Zawsze coś się gubi, coś zostaje. Nawet jeśli dotrze wszystko, to i tak okazuje się, że czegoś brak. Tak jakbym w nowym miejscu nagle potrzebowała czegoś, co wcześniej wydawało się zbędne. Z tym trzeba się pogodzić. Przeprowadzka ma swoją cenę. Rzadko niską. Czasem dzieje się kosztem potłuczonych w transporcie naczyń, porysowanych podczas przenoszenia półek. Niespodziewanych wydarzeń, które na siłę starają się zepsuć jej urok.
Oswajanie nowego otoczenia
Gdy wchodzę do nowego lokum, brnę przez stosy przedmiotów popakowanych w reklamówki i pudła. Nieważne, co jest w środku — poducha czy żelazko, wszystko wygląda tak samo. Powoli zabieram się do pracy. Skrupulatnie rozcinam, wypakowuję, odwijam z papieru czy sznurka. Rozkładam na podłodze rzeczy. Zbieram w grupy. Tu książki, tam garnki, gdzie indziej zdjęcia. Mimowolnie wygrzebuję z pamięci historię każdego drobiazgu i wspominam wydarzenia z nim związane. Każdy bibelot ma swoje dzieje. Choćby i długopis z dawno wypisanym wkładem. Takich rzeczy pozbyć się najtrudniej. Pewnie dlatego tak dużo czasu zajmuje mi uporządkowanie nowej przestrzeni.
Kiedy wszystko znajdzie już swoje miejsce, badam otoczenie domu. Odnajduję stałe ścieżki: najdłużej czynny sklep, fajną knajpę, księgarnię, kawałek zielonej przestrzeni. Ludzie mnie nie interesują, poznam ich później. Pojawią się tak jak zawsze. Nie ma na to rady. Do ludzi można się przyzwyczaić. Przestrzeń trzeba oswoić.
Gdy „obwącham” okolicę, ziemia z powrotem zaczyna się kręcić. Życie odzyskuje kolory. Odnajduję swoje miejsce. Może tylko na chwilę, taki dom na teraz. Mogę odetchnąć pełną piersią. Przeprowadzka się udała. Od tej pory przez długi czas będę na swojej drodze zastawała niespodzianki. Będę zaskakiwana i to będzie pozytywne. Zmiany zawsze dają poczucie ożywienia. Do momentu kiedy stwierdzę, że znowu popadam w marazm. Że czas się ruszyć.
Tak się zastanawiam, czy to moje wicie gniazda tylko na chwilę nie jest znakiem czasu. Mądrzy doradzają, żeby być bardziej mobilnym. Że sukces osiągniemy za cenę gotowości do zmiany miejsca zamieszkania, utracenia swojej małej ojczyzny. Ale ja swój dom zabieram ze sobą. Wszystkie jego zakamarki dokładnie przenoszę z miejsca na miejsce. Uciekam czy może szukam swojej przestrzeni? A kiedy ją znajdę, czy osiądę na stałe?
Nie wiem. Wolę wierzyć w urok przeprowadzek. Ciągłych zmian.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze