Bezwzględne polowanie na mieszkanie
MAGDALENA TRAWIŃSKA • dawno temuNie będzie to opowieść o waletowaniu w akademiku, wprowadzaniu się do opuszczonych mieszkań, mieszkaniu bez meldunku ani w warunkach ekstremalnych. To reportaż o zdobywaniu mieszkania: wynajmowaniu i kupowaniu. Te czynności w dzisiejszych czasach przybierają niecywilizowane formy. W XXI wieku na polskim rynku nieruchomości panuje prawo dżungli. Wygrywa ten, kto lepiej rozpycha się łokciami, jest bardziej bezwzględny i stosuje niskie chwyty.
Co leży u podstaw tego zdziczenia obyczajów: rynek, który ma mało ofert w stosunku do liczby zainteresowanych, agenci, którzy chcą jak najwięcej zarobić, właściciele, którzy chcą jak najszybciej sprzedać, czy sami kupujący, którzy napędzani reklamami korzystnych kredytów bankowych i prognozami analityków o nieustającym, dynamicznym wzroście wartości nieruchomości, chcą kupić mieszkanie, zanim ceny nie pójdą w górę?
Tanie mieszkania do wynajęcia – trik agencji
Jadzia, 20 lat, Mława:
Przyjechałam z małego miasta do Warszawy, na studia. Byłam pełna optymizmu, pomyślnie zdałam egzaminy, dostałam się na wymarzone studia. To dodało mi skrzydeł i wydawało mi się, że teraz wszystko przyjdzie mi z łatwością. Pamiętam tę chwilę, gdy tata zawoził mnie do Warszawy, z trasy gdańskiej widziałam Starówkę, mijaliśmy ją. Pomyślałam, że chciałabym tu mieszkać. Wtedy nie znałam jeszcze cen wynajmu. Moje zdziwienie było ogromne, gdy kupiłam gazetę z ogłoszeniami. Wiedziałam już, że muszę znaleźć sublokatorkę i że o poddaszu na Starówce mogę zapomnieć. Sublokatorka znalazła się szybko, bo ponad połowa studentów szukała mieszkań. Wspólnie rozpoczęłyśmy batalię. Nie sądziłam, że to będzie takie trudne. Gazeta była pełna ogłoszeń – myślałam więc, że szybko znajdę coś odpowiedniego. Gazetę kupowałam już o 7 rano i tuż po 7 dzwoniłam z budki telefonicznej – jakim więc sposobem ogłoszenia były już nieaktualne? Czy pracownicy redakcji tej gazety prowadzili swoje wewnętrzne biuro nieruchomości i rozporządzali ogłoszeniami, zanim trafiały one do druku? A może agencje pośrednictwa dawały do gazety ogłoszenia nieistniejących mieszkań po to tylko, żeby zwabić do swoich biur potencjalnych najemców i wetknąć im inne mieszkania – oczywiście droższe? Miałam masę tego typu myśli. Nie udało mi się znaleźć żadnego mieszkania przez gazetę, bo informowano mnie, że oferta jest nieaktualna, ale mają dla mnie coś innego, dwa razy droższego. Znalazłam je przypadkowo. Byłam akurat w uniwersyteckiej bibliotece, gdy jakaś dziewczyna wieszała ogłoszenie, że poszukuje dwóch sublokatorek do dwupokojowego mieszkania. Natychmiast ją zaczepiłam. Wiedziałam, że trzeba działać szybko, więc nie poszłam na zajęcia, tylko od razu pojechałam do niej ze swoją walizką. Pogadałyśmy chwilkę, rozłożyłam swoje rzeczy w pokoju i w ten sposób zaklepałam go. Podczas naszej rozmowy telefony się urywały, ale ona odpowiadała, że ogłoszenie jest nieaktualne. Szukałam 2 miesiące jakiegoś lokum, mieszkając u różnych znajomych i waletując w akademikach. Żeby znaleźć mieszkanie w Warszawie, trzeba przyjechać już w wakacje, kilka miesięcy wcześniej i być uzbrojonym w cierpliwość. Wygrywa ten, kto ma refleks. Gdybym przez przypadek nie spotkała jej wtedy w bibliotece, ktoś inny zerwałby ogłoszenie i czym prędzej wynajął. Miałam szczęście. To była dla mnie prawdziwa lekcja – takie wejście w dorosłość, konfrontacja marzeń z rzeczywistością. Udało się, ale było ciężko.
Nie ma nic za darmo
Pola, 22 lata, Pabianice:
Przyjechałam do Warszawy z Pabianic pod Łodzią. Miałam rozpocząć tu studia zaoczne i znaleźć sobie pracę. Rodzice bardzo cieszyli się, że dostałam się na studia, ale od samego początku stawiali sprawę jasno – nie stać ich na moje utrzymanie. Wiedziałam, że muszę szybko znaleźć sobie pracę i mieszkanie. Musiałam się gdzieś zatrzymać na kilka miesięcy, zanim znajdę pracę i wynajmę mieszkanie. Szukałam więc taniego pokoju. Znalazłam ogłoszenie o wynajęciu pokoju za pomoc w domu. Pomyślałam, że chętnie pomogę jakiejś staruszce z zakupami, sprzątaniem i obiadami. Pojechałam obejrzeć mieszkanie. Otworzył mi 40-letni mężczyzna, stary kawaler pedancik. Kazał mi usiąść na krześle, a nie tam, gdzie usiadłam — na wersalce. Oglądał mnie od stóp do głów, jakby wybierał sobie żonę, a nie wynajmował pokój. Niecierpliwiłam się, bo chciałam zobaczyć mój pokój. Zaprowadził mnie do kuchni i pokazał fotel rozkładany. Gdy zauważył moje zdziwienie, dodał, że z czasem założy się tu jakąś kotarkę. Byłam wściekła, co on sobie wyobrażał, że będzie sobie robił herbatę, gdy ja będę się przebierać. Zapytałam go jeszcze, komu właściwie miałabym pomagać. Odpowiedział mi, że jemu i jego mamie, która jest teraz w szpitalu. Wyszłam stamtąd czym prędzej. Potem trafiłam jeszcze na kilku właścicieli, którzy inaczej pojmowali pomoc. Jeden od razu zaproponował mi mieszkanie i pracę w charakterze sekretarki w zamian za seks i wyłączność na moje ciało, a drugi miał mieszkanie przypominające melinę, a mój pokój miał 3 metry kwadratowe. Zrezygnowałam z poszukiwania pokoju za pomoc. Zatrzymałam się u znajomych, znalazłam pracę i wkrótce wynajęłam mieszkanie za pieniądze. Teraz wiem, że najpierw powinnam uzbierać na kilka miesięcy życia w dużym mieście, a potem przyjeżdżać na studia i szukać pracy. Gdybym miała pieniądze, nie natknęłabym się na tylu świrów – wynajęłabym mieszkanie, zamiast szukać pokoju za pomoc.
Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie
Anna, 30 lat, Warszawa:
Czekałam na moment, w którym będę mogła wziąć kredyt na mieszkanie i kupić własne M. Od dwóch lat miałam umowę o pracę na czas nieokreślony. To atut dla banku. Nie zarabiałam wiele, ale postanowiłam spróbować. Określiłam swoją zdolność kredytową u doradcy finansowego i szukałam mieszkania w tej cenie. Od tej chwili mój dzień zaczynał się tak samo – od filiżanki kawy i buszowania po znanych stronach z nieruchomościami w internecie. Ogłoszeń mnóstwo, ale gdziekolwiek dzwoniłam, odzywał się pracownik biura pośrednictwa, a ja nie chciałam dopłacać, chciałam kupić bezpośrednio. Po miesiącu niepowodzeń zrezygnowałam i zaczęłam umawiać się z agentami na prezentację mieszkań. Gdy jednak byłam już na któreś zdecydowana, nagle właściciel podwyższał cenę o 6000, tłumacząc, że ma wielu chętnych. Nie zgodziłam się na taką manipulację. Znalazłam następne, przyjechałam, żeby je obejrzeć, i ku mojemu zdziwieniu pod mieszkaniem stała gromada ludzi. Weszliśmy wszyscy do środka i po krótkich oględzinach właściciel wraz z agentką rozpoczęli licytację, tłumacząc to popytem na rynku. Wyszłam stamtąd zupełnie załamana. Chciałam jak cywilizowany człowiek kupić mieszkanie, a nie uczestniczyć w dzikiej licytacji, ku zadowoleniu sprzedających. Podjęłam kolejną próbę, spotkałam się z dużą uprzejmością agenta i z przyjemnością oglądałam kolejne mieszkanie. Miałam nadzieję, że wreszcie się uda. Właściciele też byli mili. Nie mieli jednak wszystkich dokumentów potrzebnych do podpisania umowy, więc umówiliśmy się za dwa dni, gdy je skompletują. Nauczona wcześniejszymi doświadczeniami wzięłam ze sobą 10 procent wartości mieszkania w gotówce, żeby od razu wpłacić i je zaklepać. Na miejscu w agencji okazało się, że właściciele się nie stawili. Prawdopodobnie sprzedali komuś innemu drożej, komuś, komu nie zależało na pełnej dokumentacji mieszkania, komuś, kto podpisał umowę w ciemno lub wpłacił zaliczkę bez podpisania umowy. Nie raczyli mnie nawet o tym powiadomić. Minęło 5 miesięcy, a ja nadal niczego nie kupiłam. W międzyczasie mieszkania podrożały o ponad 10 procent, za to moja zdolność kredytowa pozostała bez zmian. Musiałam więc szukać czegoś na obrzeżach Warszawy. Chciałam mieć już swoje mieszkanie i nie wyrzucać pieniędzy na wynajem. Tym razem to ja postanowiłam być przebiegła. Znalazłam mieszkanie w internecie i natychmiast zauważyłam, że ta oferta jest w kilku agencjach, zadzwoniłam więc do pierwszej i umówiłam się na oglądanie. Tak zrobiłam z kilkoma innymi agencjami – wszyscy pracownicy tych agencji obiecywały mi, że jestem pierwsza i że właścicielka nie spotka się z nikim innym przede mną. Bawiło mnie to nawet. Wertując ogłoszenia dotyczące tego mieszkania, natknęłam się na jedno napisane bezpośrednio przez właścicielkę. Zadzwoniłam i porozmawiałam z nią. Okazało się, że ona także nie lubi agencji i choć pozwoliła agencjom włożyć swoje mieszkanie do ich ofert, chętnie sprzeda mi je bezpośrednio. Pani zwolniła się z pracy i spotkałyśmy się wcześniej przed agencjami. O spotkaniu bezpośrednio ze sprzedającą nie powiedziałam agentkom celowo. Nauczona wcześniejszymi doświadczeniami nie byłam pewna, czy do bezpośredniego spotkania z właścicielką faktycznie dojdzie. Miałam więc w razie czego otwartą furtkę — ostatecznie miałabym szansę kupić to mieszkanie przez agencję. Nie chciałam też, żeby agentki umówiły się z innymi klientami na oglądanie tego mieszkania, nie chciałam powtórki z licytacji. Dopiero gdy przekroczyłam próg mieszkania, zadzwoniłam do agentek i odwołałam spotkania, a sama spokojnie oglądałam mieszkanie, podpisałam umowę i wpłaciłam zaliczkę. Za miesiąc się tam wprowadzam. Musiałam oszukiwać, inaczej ubiegłby mnie ktoś inny.
Po prostu trzeba mieć szczęście
Marta, 25 lat, Gdynia:
Decydując się na zakup pierwszego mieszkania, w dodatku w Warszawie, gdzie mieszkam ledwie od roku, wiedziałam, że to skok na głęboką wodę… jednak nie spodziewałam się, że same poszukiwania okażą się taką gehenną. Dobre rady sypały się zewsząd: byle nie na parterze ani na ostatnim piętrze, by nie było zewnętrzne, ale z ładnym widokiem za oknem, rozkładowe, najlepiej z balkonem i zakupione bezpośrednio od właściciela. Do listy życzeń dołożyłam jeszcze cenę w zasięgu moich możliwości, tj. zdolności kredytowej, interesujący mnie minimalny metraż, maksymalny wiek budynku, i rzuciłam się wir zaciętych poszukiwań. Mijały kolejne tygodnie, w gazety z ogłoszeniami wczytywałam się z uwagą niczym w Biblię, wyrwana ze snu potrafiłam wymienić ceny mieszkań w poszczególnych dzielnicach. Konfrontacja z rzeczywistością sprawiła, że moje wymagania stawały się coraz bardziej elastyczne. Nieruchomości sprzedawane bezpośrednio są tak samo realne jak greckie mity, za to agenci dzwonili nieustannie, proponując mi mieszkania, które nie miały absolutnie nic wspólnego z tym, czego bym chciała. Wszystkim agentkom wyraźnie powiedziałam, że szukam bloku nie starszego niż z początku lat 90., ale ciągle zachęcano mnie do obejrzenia mieszkania w bloku z lat 70., a nawet 50. Gdy próbowałam odmawiać lub wyjaśniać, że piec kaflowy i mieszkanie w zrujowanym powojennym domu nie jest szczytem moich marzeń, z niedowierzaniem wysłuchiwałam opinii, że jestem "śmieszna" i "niepoważna". Mój entuzjazm opadał systematycznie, ale nie poddawałam się. Ostatecznie znalazłam ofertę, która spełniła większość moich oczekiwań i to w ostatniej chwili, tuż przed skokiem cen. Miałam naprawdę dużo szczęścia — znajomi mówią, że zrobiłam interes życia. Ostatnio koleżanka, zachęcona moim przykładem, zdecydowała się kupić na moim osiedlu mieszkanie o podobnym metrażu. Szybko okazało się, że chociaż ma większy ode mnie budżet o kilkadziesiąt tysięcy, to jest to już za mało.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze