Czego możemy się nauczyć od dzieci?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPora się przyznać. Nie znoszę dzieci. Wszystkich. Wyjąwszy własnego syna, reszta bachorów jest mi po prostu wstrętna. W odróżnieniu od pewnego słynnego profesora uważam jednak, że dzieci, ich ojcowie a zwłaszcza matki powinny dostawać jak najwięcej od naszego przepięknego kraju. Są naszą przyszłością.
Pora się przyznać. Nie znoszę dzieci. Wszystkich. Wyjąwszy własnego syna, reszta bachorów jest mi po prostu wstrętna.
W odróżnieniu od pewnego słynnego profesora uważam jednak, że dzieci, ich ojcowie a zwłaszcza matki powinny dostawać jak najwięcej od naszego przepięknego kraju. Są naszą przyszłością, jakby to nie było. Niech państwo, czyli podatnik, wypłaca hojne zasiłki na każdego, nawet najbardziej nieznośnego malca, budujmy szkoły, żłobki, oferujmy rozliczne ulgi podatkowe i przystosowujmy cały świat do tych nieznośnych potworków. Chcę, aby w każdej kawiarni był kącik dedykowany dzieciom, pragnę zobaczyć plac zabaw na wszystkich osiedlach i huśtawkę przytwierdzoną do każdej, w miarę mocnej gałęzi. Ja będę siedział gdzieś w kącie, z zatyczkami w uszach i zaciskał zęby z wściekłości.
Jestem ojcem dochodzącym, dojeżdżającym, okresowym, więc pewne rzeczy znoszę lepiej, a pewne gorzej. Wydaje mi się, że mam dla syna więcej cierpliwości niż tatusiowie udręczeni rodzicielstwem na co dzień, jestem też nazbyt spolegliwy. Idiota skończony, wolę aby syn myślał o mnie z życzliwością, niż był dobrze wychowany. Muszę to jak najszybciej zmienić, ale jakoś nie potrafię. I oto, szybciej niż chciałem, odpowiadam sobie na pytanie postawione w tytule: dzieci uczą nas radzenia sobie z bezradnością.
Niektóre sytuacje związane z dziećmi znoszę gorzej niż inni, regularni ojcowie, a już z pewnością gorzej niż jakakolwiek matka. Chętnie spędzam czas z moim synem, lecz chwila, w której pojawiają się inne brzdące, zmienia moje życie w horror. Ostatnio wybraliśmy się do przyjaciół, przyszli i inni przyjaciele, słowem doszło do sytuacji, kiedy to w trzypokojowym mieszkaniu dokazywała banda pięciolatków. Co gorsza mieli cymbałki, bębenek i jakiegoś dęciaka. Kto kupuje bachorom takie rzeczy? Schroniłem się w najmniejszym pokoju i tam, trzęsąc się, wyczekiwałem końca kataklizmu. Ten jednak nie nastąpił. Odważny niczym Tezeusz w labiryncie, wszedłem między rozwrzeszczane maluchy i spostrzegłem uroczą gospodynię oraz matkę, tkwiącą po środku tego harmidru. Wyglądała na zupełnie zrelaksowaną. Zapytałem więc, jakim cudem to wytrzymuje. Odpowiedziała, że po prostu się przyzwyczaiła.
Dzięki dzieciom uczymy się życia w niewygodzie. To cenna umiejętność w naszym, przesyconym komfortem świecie, który przecież może skończyć się w każdej chwili. Spokój, cierpliwość, dystans do rzeczywistości, do tego co w niej nieuniknione nabywany w kontakcie z dzieckiem przydaje się w wielu innych sytuacjach, nie powiązanych z rodzicielstwem. Wiem po sobie, bo choć wciąż wściekam się na wszystko wokoło, tej złości jest we mnie jakby mniej. I dobrze. Przypuszczam, że rodzice – nawet tacy dochodzący, jak ja – są lepszymi pracownikami, przyjaciółmi, kochankami i tak dalej. W świństwach i draństwach również przebiją bezdzietnych.
Kontakt z moim synem dał mi również rzecz niesłychanie przykrą, a mianowicie trzeźwość. Obiecałem sobie, że mały nigdy nie zobaczy mnie pijanego. Z kieliszkiem w ręku widział mnie raptem kilka razy. Kieliszek ten napełniałem ze skandalicznie niską częstotliwością. Nie dopuszczam też do chucha porannego, czy też kaca (z tym ostatnim, przyznajmy szczerze, różnie bywa). Myślę, że gdybym nie był ojcem dochodzącym, pozwalałbym sobie na więcej. Na szczęście dla mnie i dla syna, dochodzący tato uchodzi za figurę podejrzaną, sukinsyna nawet – lepiej dla niego, aby nie zionął wczorajszą wódeczką.
Próbuję jednak opowiedzieć o czymś innym, oczywiście irytującym – o pytaniach. Dzieci, jak wiemy, zadają je nieustannie i hurtowo. Mój syn też tak robi. Na szczęście jest konkretnym facetem i nie każe powtarzać sobie sto razy tego samego. Uzyskuje informację, przetrawia, wyciąga wnioski i zaraz chce dowiedzieć się czegoś nowego. Aby w pełni wyjaśnić sytuację, w której się znalazłem, dopowiem, że ów mały człowiek uwielbia prawdę i gardzi fikcją. Właściwie nie ogląda bajek, preferując programy przyrodnicze i naukowe. Teraz na tapecie jest kosmos.
Męczony pytaniami odpowiadam i opowiadam: o planetach, kometach i galaktykach, o tym czemu słońce wschodzi, skąd wziął się człowiek, dlaczego boli brzuch, skąd się bierze deszcz i czemu, do ciężkiej cholery, jest mokry, o psach i kotach, o żeglowaniu, o powstawaniu zabawek, o samochodach, wojnach, wypadkach i dinozaurach. Po prostu mówię mu o świecie.
Gdzie haczyk? Spróbujcie, proszę ja was bardzo wymienić wszystkie planety naszego układu słonecznego, następnie najbliższą gwiazdę, galaktykę i dojdźcie do tego czym jest Wielki Atraktor. To jest jeszcze bardzo proste. Ale czemu deszcz jest mokry? Czemu ludzie prowadzą wojny? Przecież te poważne kwestie wymagają solidnego namysłu.
Nie próbuję powiedzieć, że dzieci pytają nas o rzeczy, których nie wiemy. Pytają o rzeczy, o których mamy chaotyczne i podskórne pojęcie. Aby wyjaśnić je dziecku, muszę najpierw wyjaśnić je sobie. Siedzę i zastanawiam się, jak w paru słowach opowiedzieć o planetach i wojnach. W jaki sposób streścić świat w najprostszych słowach tak, aby stał się zrozumiały dla sześciolatka? Przecież ja sam świata nie rozumiem.
I tego właśnie się uczę od swojego syna, tego my wszyscy uczymy się od dzieci. Nim mój syn przyszedł na świat, byłem dwunożnym chaosem. Jego narodziny rozpoczęły bardzo powolny (i z pewnością skazany na częściową przynajmniej porażkę) proces układania siebie i własnego widzenia świata. Nim wyjaśnię coś dziecku, sam muszę pomyśleć jak dziecko, zejść do podstaw i wyjaśnić sobie rzeczywistość od początku. Taka rewizja wszystkiego jest cholernie przydatna i pouczająca.
Dzieci uczą nas wszystkiego, po prostu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze