Dobry uczynek
MAGDALENA TRAWIŃSKA • dawno temuRano nigdy nie czytam gazet i nie oglądam wiadomości przy śniadaniu. Nie chcę zaczynać dnia od złych informacji, a właśnie takich w mediach jest najwięcej. Czasem zamiast szokujących wiadomości wolałabym usłyszeć, że gdzieś ktoś zrobił coś dobrego. Jeśli tak jak ja chcesz rozpocząć dzień od miłych informacji, przeczytaj te poniżej i podziel się swoimi. Każdy z nas na pewno ma na swoim koncie jakiś dobry uczynek.
Rano nigdy nie czytam gazet i nie oglądam wiadomości przy śniadaniu. Nie chcę zaczynać dnia od złych informacji, a właśnie takich w mediach jest najwięcej. Mam dość terroryzmu, zabijania, pedofilii, polityków, korupcji, znęcania, wszechobecnego seksu i plotek o gwiazdach. Czasem zamiast szokujących wiadomości wolałabym usłyszeć, że gdzieś ktoś zrobił coś dobrego. Jeśli tak jak ja chcesz rozpocząć dzień od miłych informacji, przeczytaj te poniżej i podziel się swoimi. Każdy z nas na pewno ma na swoim koncie jakiś dobry uczynek.
Znalazłam mamę dla kociaka
Justyna (23 lata, studentka z Gdańska):
— Wyszłam z psem na spacer. Po jakimś czasie w krzakach przed blokiem znalazłam małą, białą kulkę. Najpierw się przestraszyłam. Dopiero po chwili zauważyłam, że to kocię. Nie wiedziałam, co zrobić. Była noc. Nie byłam pewna, czy mam zabrać kociaka do domu, czy poczekać i zaobserwować, czy wróci po niego matka. Przyjrzałam mu się z bliska. Nie piszczał, lekko oddychał, dygotał z zimna, miał zlepione oczy, był brudny, wyglądał na porzuconego. Nie było rady… Zaprowadziłam psa do domu i pojechałam z kotem do weterynarza. Lekarz przemył mu oczy, dał zastrzyk, witaminy w kroplówce. Ocenił jego wiek na dwa tygodnie i zapytał, czy poradzę sobie z jego karmieniem. Przeraziłam się, bo właściwie nie podjęłam decyzji, czy się nim zaopiekuję. Nie mogłam sobie pozwolić na kolejne zwierzę. W domu była już suczka Zoi, rybki i szczur Kacper. Ale nie miałam wyjścia. Nie mogłam go zostawić u weterynarza. Wzięłam go do domu. Lekarz poinstruował mnie, jak karmić malca butelką ze smoczkiem i dał mi ją. Była tak mała jak dla lalki. Dostałam od niego specjalne mleko i leki. Kot miał chore oko. Leczyłam go dwa tygodnie, jeżdżąc codziennie do weterynarza.
W międzyczasie szukałam mu nowej mamy. Nie mogłam go zatrzymać, bo moja suczka bardzo na niego warczała. To nie było łatwe, kot był za mały, by określić jego płeć, a ludzie mają swoje upodobania co do kotek i kotów. Potencjalną nową mamę odstraszał też fakt, że kotu groziło usunięcie oka i w związku z tym mógł widzieć tylko na jedno. To jednak nie przeszkodziło pewnej pani, która tak jak ja zakochała się w puszystym kłębku pijącym mleko z butelki, wspinającym się na meble, brykającym po dywanie z szybkością światła i rozkosznie drapiącym firanki w moim pokoju. Znalazłam mu dobrą mamę, która się nim zaopiekowała. Kot okazał się kotką. Ma na imię Pestka i jest przeszczęśliwy. Na szczęście oko udało się uratować. Mojej radości, że uratowałam życie bezbronnemu zwierzęciu, nie można z niczym porównać.
Robię zakupy starszej pani
Marysia (26 lat, tłumacz z Katowic):
- Kiedyś, wracając do domu, spotkałam starszą panią dźwigającą torbę z zakupami. Pomogłam jej zanieść zakupy pod drzwi. Była rozważna. Podziękowała, ale kurczowo trzymała torebkę i nie otwierała drzwi. Potem kilkakrotnie pomogłam jej wnieść zakupy. Za piątym razem zaprosiła mnie do siebie na herbatę i ciasto drożdżowe. Nie chciałam się zgodzić, bo następnego dnia miałam kolokwium i kompletnie nie miałam czasu. Nalegała. Opowiadała mi o swoim życiu, o tym, że była dzieckiem, gdy wybuchła wojna, o samotności i rodzinie, która odwiedza ją rzadko, bo mieszka daleko. W sumie nie żałowałam tego czasu, przynajmniej się komuś przydałam, a ciasto było pyszne. Namówiłam ją, że raz w tygodniu będę jej robić zakupy. Dostawałam listę kilku produktów i szłam do osiedlowego sklepu. Przynosiłam jej rachunek, a ona mi zwracała pieniądze. Oczywiście bez ciasta i herbaty lub domowej nalewki się nie obeszło. Po roku musiałam się przenieść do innego miasta. Kupiłam starszej pani torbę na kółkach, żeby łatwiej jej było dźwigać zakupy. Czasami wysyłam jej kartkę, no i oczywiście odwiedzam, gdy tylko jestem w Krakowie.
Zaopiekowałam się chłopcem z sąsiedztwa
Lidka (24 lata, studentka z Warszawy):
- Biegał razem z innymi łobuziakami i psocił. Widywałam go bardzo często. Mieszka w kamienicy obok, na Pradze. Pochodzi z biednej rodziny. Kilkakrotnie widziałam go bardzo smutnego. Kiedyś spotkałam go z zeszytem w ręku. Siedział na klatce. Zagadałam. Usiadłam po prostu obok niego i poczęstowałam gumą. Był zdziwiony i strugał twardziela, który nie jest niczym zainteresowany i nie ma ochoty nawiązywać przyjaźni. Potem się rozkręcił. Gadaliśmy o Pradze, o Warszawie. Pytałam go o kompletne głupoty: czy jest tu gdzieś krawiec i zegarmistrz, czy można w okolicy kupić nocą świeże pieczywo. Był świetnie zorientowany. Nawet wstał i pokazał mi drogę. W zamian za to kupiłam mu batona i colę. Na początku nie chciał wziąć, ale w końcu jakoś się przemógł. Następnego dnia wieczorem wyszłam na schody z gruszkami. Znów siedział tam z zeszytem. Zapytałam, czy mogę posiedzieć obok, bo nie chce mi się spać. Obierałam gruszki i opowiadałam mu o moich studiach. Zapytałam go o zeszyt. Miał napisać wypracowanie, autocharakterystykę. Pozwolił, żebym sprawdziła mu błędy. Przyznam, że to, co napisał, było tragiczne, byk na byku. Następnym razem zapukał do mnie do domu. Nalałam mu soku i zrobiłam kanapki. Oczywiście nie chciał, ale zaczęłam je jeść i jakoś się skusił. Miał inne wypracowanie do napisania, charakterystykę swojego przyjaciela. Napisaliśmy ją razem.
Tak się zaczęła nasza przyjaźń. Pomagałam mu w lekcjach i dużo rozmawialiśmy. Dzięki tej znajomości byłam nietykalna na Pradze. Wiedzieli o mnie starsi koledzy i brat Jacka, więc mogłam bez obaw wracać do domu po północy. Kiedyś w tramwaju ktoś wyrwał mi komórkę. Opowiedziałam o tym Jackowi, a następnego dnia mi ją przyniósł.
Uratowałam błąkającego się psa
Dominika (18 lat, uczennica z Ciechanowa):
- Na ulicy błąkał się pies. Był w kagańcu. Widać było, że się zgubił. Szukał czegoś, jego ruchy były nerwowe i spłoszone, biegł dość szybko. Zawołałam go. Stanął, ale podejść nie chciał. Uciekał. Tuż za rogiem był sklep. Kupiłam tam kiełbasę. Wybiegłam i znów go zawołałam. Był głodny, widać było, że szuka właściciela od dawna. Przyszedł. Nie mógł jednak zjeść, bo miał kaganiec. Bałam się, że kiedy będę próbowała mu go zdejmować, znów ucieknie. Drobiłam kiełbasę na maleńkie kawałki. Kładłam je na dłoni. Lizał mnie, a kawałeczki przyklejały się do języka. Resztą kiełbasy wabiłam go w stronę klatki schodowej. Zamknęłam go na klatce w bloku i pobiegłam do domu po miskę z wodą. Z trudem, ale trochę się napił. Wtedy udało mi się zdjąć mu kaganiec. Bałam się, że mnie pogryzie, ale jednocześnie wiedziałam, że w kagańcu nie przeżyje. Nie będzie mógł jeść, pić i nie poradzi sobie, gdy napadną go inne bezdomne psy. Zrobiłam to bardzo ostrożnie, jednocześnie delikatnie go głaszcząc i drapiąc za uchem. Udało mi się, a pies wyraźnie poczuł się zadowolony. Zauważyłam, że w jego gęstej sierści jest też obroża. Zdjęłam ją. Liczyłam, że jest tam adres właściciela i nie przeliczyłam się.
Natychmiast zadzwoniłam pod podany numer. Po godzinie przyjechał jego właściciel. Nie macie pojęcia, jak się cieszyli: on i pies. Dosłownie skakali, całowali się, tulili. Właściciel opowiedział mi, jak był przerażony, że jego pies zerwał się ze smyczy w kagańcu i że jeśli go nie znajdzie, pies może zdechnąć z głodu i pragnienia. Chciał mi dać nagrodę, ale kategorycznie odmówiłam. Obiecał, że jeśli się zgodzę, przyniesie mi szczeniaka. Tango – bo tak się wabił pies — za pół roku miał być dopuszczony do suki. Szczenię nazwę Nagroda, bo to będzie suczka.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze