Do dwóch razy sztuka?
MONIKA KRÓL • dawno temuOd jakiegoś czasu męczy mnie niezrealizowane marzenie. Wciąż nachodzi mnie myśl, że mogłoby się ono spełnić, gdybym tylko potrafiła przełamać wewnętrzny opór. Nieprzyjemne uczucie. Byłoby łatwiej, gdybym za to, że moje marzenie leży odłogiem i czeka na realizację, mogła obarczyć odpowiedzialnością kogoś innego. Ale nie mogę.
Gdyby tylko udało mi się przekonać siebie, że jakiś pan X albo jakaś pani Y stanęli mi na drodze… Doznałabym ulgi i zaznała spokoju. Nic z tego, prawda jest zbyt oczywista. Za ten fatalny stan rzeczy w pełni odpowiadam ja sama i nikt inny.
Moim marzeniem jest nauczyć się jeździć samochodem. Jakiś czas temu zapisałam się na kurs i chodziłam regularnie na zajęcia. Dzięki ostremu szkoleniu, jakie zafundował mi starszy brat, budowa silnika nie stanowiła dla mnie żadnej tajemnicy. Stąd wiedza, jaką uraczono mnie podczas teoretycznej części kursu, nie wydała mi się szczególnie trudna. Problemy pojawiły się, kiedy wsiadłam do samochodu. Już podczas pierwszego spotkania pan instruktor przeszedł do „galopu”. Nie miałam nawet czasu nabrać porządnie powietrza w płuca. Po krótkim wstępie, wyjaśnieniu mi, gdzie jestem i do czego służą poszczególne elementy tego mechanicznego cuda, jakim jest auto, pan z uśmiechem oznajmił mi, że ruszamy w miasto. Usztywniło mnie od razu i nieśmiało próbowałam oponować. Moje prośby nie zostały wysłuchane. Ratowałam się myślą, że znalezienie się od razu na głębokiej wodzie może mi wyjść na dobre. Przekonywałam samą siebie, że to nie basen i nie powinnam się utopić. Wówczas jak na złość przypomniało mi się zdarzenie z przeszłości, kiedy ratownik wrzucił mnie do basenu, abym szybciej nauczyła się pływać. Rezultat był taki, że się zaczęłam topić, a on musiał wskoczyć do wody, żeby mnie ratować. Siedząc w samochodzie z całych sił próbowałam odpędzić od siebie to wspomnienie i skupić się na myśli, że wnętrze samochodu to przecież nie jest głęboki, chlupoczący basen.
Samochód ożył i po chwili wyrywał przed siebie jak oszalały koń. Pan instruktor zachowywał się na początku nienagannie. Był uprzejmy, tłumaczył mi co i jak. Wkrótce ten blaszany, narowisty rumak, co ma cztery koła zamiast kopyt, uspokoił się trochę i, nie do wiary!, zaczął się mnie słuchać. Przestał skakać jak gumka i utrzymywał się w pasach. Byłam z siebie dumna. Jeździliśmy po osiedlowych, mało uczęszczanych uliczkach i czułam się szczęśliwa. Rozpierała mnie duma. Siedziałam pierwszy raz za kierownicą, a samochód jechał jak należy. Rozluźniłam się i zaczynałam czuć prawie swobodnie. Ta samochodowa idylla nie trwała jednak długo. Po chwili dowiedziałam się, że wyruszamy na drugą stronę Warszawy. Znowu poczułam, jak moje mięśnie ściągają się i tężeją, ale cóż mogłam zrobić…
Wyjechaliśmy na jedną z najbardziej ruchliwych ulic mojego miasta. Samochód nadal jechał, jak należy, lecz ja z trudem panowałam nad nerwami. „Dlaczego w godzinie szczytu podążamy w tak odległe rejony Warszawy?” – zastanawiałam się – „Chyba nie po to, żeby utknąć w korku?” Wkrótce wszystko się wyjaśniło: pan instruktor miał oddać swojej kobiecie klucze do mieszkania. Poczułam się wykorzystana. Pomyślałam sobie złośliwie, że zamknął ją w nim rano, kiedy wychodził. W sumie babka powinna mi być wdzięczna, że dowiozłam klucze z instruktorem na miejsce…
Niestety, niewiele zyskałam w oczach instruktora, spełniając ten dobry uczynek. Podczas dwugodzinnej przejażdżki, bo tyle trwała droga w tę i z powrotem do ośrodka, dowiedziałam się, że jestem „głupia” i „ślepa”. Przyznam, że o mały włos nie spowodowałam wypadku. Nie będę robić z siebie mistrza kierownicy, ale winę za to ponosi także instruktor, który siedział obok mnie. Wymachiwał mi rękoma przed nosem, rozmawiając jednocześnie przez telefon komórkowy i wyrzucał z siebie sprzeczne komunikaty.
To doświadczenie wryło mi się w pamięć. Przerażona jazdą i tym, co się dzieje na ulicy, nie byłam w stanie walczyć o własną godność. Poszłam do ośrodka nauki jazdy, żeby nauczyć się prowadzić samochód. Dla własnego i innych bezpieczeństwa chciałam robić to jak najlepiej. Tymczasem na pierwszej lekcji mogłam nauczyć się tylko jednego — że jestem „beznadziejna”. Powinnam była powiedzieć temu panu, żeby schował sobie te opinie do schowka i zajął się sumiennym wykonywaniem swojej pracy. Zabrakło mi jednak siły i odwagi. Pierwszy raz w życiu prowadziłam auto i miałam prawo jako nowicjusz popełniać błędy. Moim zdaniem nie było zresztą aż tak źle. Przejechałam przez to zatłoczone miasto, czując się momentami jak jeździec rodeo, ale nie zostawiłam za autem krwawego śladu…
Nie mam nic przeciwko zwracaniu uwagi. Wiem, że bez tego nie wiedziałabym, czy robię coś właściwie czy też nie. Ważne jest także, żeby mówić kursantowi w czasie jazdy, gdzie popełnia błędy. Nie rozumiem jednak, dlaczego instruktor mi ubliżał. Najwyraźniej były mu obce zasady konstruktywnej krytyki i dobrego wychowania. Zaraz po tym wydarzeniu doszłam do wniosku, że nie usiądę nigdy więcej za kierownicą. Uznałam, że jako kompletne beztalencie nie nadaję się do jeżdżenia. Jakiś czas czułam się z tą myślą bezpiecznie. Niedawno okazało się jednak, że z powodów zdrowotnych muszę zrobić prawo jazdy. Jazda samochodem ułatwi mi poruszanie się po mieście. Więc teraz codziennie, wziąwszy do ręki słuchawkę telefoniczną, zmagam się ze sobą: zapisać się na kurs czy nie. Na razie pracuję nad tym, żeby siebie samą przekonać, iż nikt nie ma prawa deprecjonować mojej osoby tylko dlatego, że czegoś nie umiem. Jeżeli się zapisuję to po to, żeby się nauczyć…
Pewien kolega powiedział mi kiedyś, że z czasem doceniamy w życiu najbardziej to, co wymagało walki, zmagań i co nie przyszło nam z łatwością. Mam nadzieję, że uda mi się pokonać strach, przezwyciężyć w sobie pamięć tamtego doświadczenia i zastąpić je lepszym. Muszę i chcę jeździć!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze