Wybory bez kobiet
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuZa nami druga tura wyborów. Przez cały czas zastanawiam się, dlaczego wśród wszystkich kandydatów starających się o fotel prezydenta nie znalazła się żadna kobieta? Nie nadajemy się do rządzenia? Trzyma nas lepka podłoga i powstrzymuje szklany sufit, czy – jak chce wielu – jesteśmy zbyt głupie i nieudolne, by piastować najwyższe stanowiska w państwie?
Głośno ostatnio o parytetach i kwotach. Walka o nie trwa, dzieląc ludzi na tych, którzy chcą kwot i na tych, którzy uważają, że to pewien rodzaj wymuszenia. Po co wam parytety, jeśli chcecie rządzić, to rządźcie - mówią i mężczyźni i – o dziwo – kobiety. Może warto się przyjrzeć, jak wygląda sprawa rzekomo równego podziału ról?
Jeśli chodzi o politykę i administrację niewiele kobiet dociera do poziomu wyborów ogólnokrajowych, ale w samorządach ich nie brakuje, czego dowodem jest ogromna liczba sołtysek, wójtów i radnych. Mówiąc inaczej – w samorządach nie brakuje kobiet i wykazują się one takimi samymi kompetencjami jak mężczyźni. Jeśli jednak spojrzymy na wyższe szczeble administracji, tu mamy już znaczną dysproporcję – mężczyzn jest znacznie więcej niż kobiet. Podobnie jest na uczelniach: studentek jest więcej niż studentów (także więcej kobiet niż mężczyzn kończy studia, zdobywając wyższe wykształcenie), ale jeśli chodzi o liczbę profesorów, zdecydowanie więcej jest wśród nich mężczyzn. Jeśli zaś chodzi o liczbę kobiet piastujących stanowiska rektorskie – tu nie ma ich prawie wcale. Warto się zastanowić, dlaczego tak jest? Chcemy rządzić, pracować dla dobra społeczeństwa, ale wystarczają nam niższe stanowiska? A może przy podziale najwyższych stanowisk kobiet po prostu nie bierze się pod uwagę?
W jednym z wywiadów profesor Magdalena Środa, zapytana, dlaczego w Polsce nie dopuszcza się kobiet do rządzenia, powiedziała: Ktoś, kto ma dostęp do władzy, nie jest gotowy, by jej ustąpić. Mężczyźni go mają, więc nie ustępują, wmawiając dodatkowo, że tylko oni się do tego nadają, że polityka jest brudna, więc nie dla kobiet, że to boskie powołanie i zrządzenie natury. Tak jak zrządzeniem natury kobiety stworzone są do wykonywania nieodpłatnej pracy na rzecz mężczyzn, bo czymże jest większość naszych domowych zajęć?
Na tegorocznym czerwcowym Kongresie Kobiet w Warszawie na temat braku kobiet na najwyższych szczeblach władzy wypowiedział się także Grzegorz Napieralski: Problem jest w nas, mężczyznach. Bez ustawy o parytetach, jako przewodniczącemu partii, trudno będzie mi wprowadzić parytet przy układaniu list na wybory samorządowe.
Tyle tylko, że w tych wyborach nie trzeba było walczyć z nikim o władzę, ani targować się na liście wyborczej. Wystarczyło zebrać odpowiednią ilość podpisów i po prostu wystartować. Do tej pory w Polsce dwa razy zdarzyło się, że mieliśmy kandydatki na prezydenta: w roku 1995 Hanna Gronkiewicz-Waltz w 1995 zdobyła poparcie 2,76% (ok. 490 tys. głosów), dziesięć lat później; w roku 2005 Henryka Bochniarz zebrała zaledwie 1,26% głosów wyborców (niecałe 190 tys.). Niektórzy politologowie w tych właśnie słabych wynikach upatrują przyczyny faktu, że żadna z kobiet nie zdecydowała się na kandydowanie w tych wyborach – po co porywać się na niemożliwe?
Ale przecież w tej kampanii mieliśmy dość egzotycznych kandydatów, o których do samego początku wiedzieliśmy, że nie mają najmniejszych szans na to, żeby wygrać. A jednak odważyli się, zaryzykowali i kandydowali. Czyżby w grę wchodził ich narcyzm? Czy pragmatyzm nie pozwolił kobietom odważyć się i wystartować? W jednym z wywiadów posłanka SLD Katarzyna Piekarska podkreśliła ważność czynnika ekonomicznego, odgrywającego zasadniczą rolę w czasie kampanii prezydenckiej: Kobiety nie chcą się angażować, bo nie mają politycznego poparcia i pieniędzy na kampanię. To błędne koło.
Są też inne wyjaśnienia: kobiety potrafią realnie ocenić swoje szanse, są konkretne, odpowiedzialne i nie porywają się z motyką na słońce tylko po to, żeby zaistnieć; nie mają silnego parcia na zaistnienie na świeczniku, nie chcą się ośmieszać. Także my, sami Polacy, nie jesteśmy gotowi na zaakceptowanie prezydenta w spódnicy, bo głowa państwa kojarzy się raczej z mężem stanu. (Już samo sformułowanie mąż stanu mówi wiele. Czy jesteśmy gotowi na żonę stanu? Dalsze przykłady z języka: jest mąż opatrznościowy, ale nie ma opatrznościowej żony, tak samo jak jest Bóg – Ojciec, a nie ma Bogini – Matki; skoro język, którym się posługujemy, jest odzwierciedleniem naszej rzeczywistości, to trzeba przyznać, że nasz świat jest światem bez kobiet na najwyższych stanowiskach).
Wybór kobiety na urząd prezydenta to kwestia czasu i wielkich zmian kulturowych. Sytuacja, którą mamy teraz, wynika z wielu lat zaniedbań, braku rozwiązań pozwalających kobietom godzić życie zawodowe z rodzinnym i protekcjonalnego traktowania kobiet, jako tych, które natura w sposób oczywisty predysponuje do zajmowania się rodziną, dziećmi, gospodarstwem domowym itp.
Amerykanom łatwiej było zaakceptować czarnoskórego prezydenta, niż prezydenta kobietę. Co ciekawe, najwięcej najwyższych stanowisk w państwie kobiety piastują w krajach dotkniętych konfliktami zbrojnymi. W Rwandzie, dotkliwie znękanej masowym ludobójstwem na ogromną skalę, kobiety stanowią większość w legislatywie – dziś na 80 miejsc w parlamencie 45 zajmują kobiety. Przed ludobójstwem kobiety piastowały jedną piątą miejsc, czyli tyle ile kobiet zasiada obecnie w polskim Sejmie. Rwanda jest tym samym jedynym krajem świata, w którym parlamentarzystek jest więcej niż parlamentarzystów. Kobieta – prezydent została też wybrana w Chile, na Filipinach, w Irlandii, Liberii, na Łotwie, w Finlandii; premierami są kobiety w Bangladeszu, Mozambiku, Nowej Zelandii; w Niemczech kobieta zajmuje stanowisko kanclerza. Czym różnimy się od naszych sąsiadów?
O odpowiedź na pytanie, dlaczego w obecnych wyborach nie wystartowała żadna kandydatka, poprosiłam Magdalenę, która od wielu lat bada zjawisko obecności kobiet w polityce.
— Powodów tego, że w tegorocznych wyborach nie startowała żadna kobieta jest kilka. Po pierwsze, zachowawcze stanowisko i skostniała struktura polskich partii politycznych. Kobiety im nie przewodniczą, nie zawsze zasiadają w ich władzach, przez co automatycznie stają się słabszymi graczami i przy podejmowaniu kluczowych decyzji, w tym także o wyborze kandydata, nie odgrywają znaczącej roli. PO i PiS w ogóle nie rozważały kobiecej kandydatury, ocieplając wizerunek sztabów wyborczych poprzez wyznaczenie na ich szefowe kobiet: Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i Joanny Kluzik-Rostkowskiej. SLD, który w wyniku katastrofy pod Smoleńskiem stracił swoje dwie czołowe posłanki, również postawił na mężczyznę. Nie wydaje mi się jedna, że gdyby sytuacja była inna, decyzją Sojuszu wskazałoby kandydatkę. Jerzy Szmajdziński, który pierwotnie był kandydatem SLD, nie konkurował wewnątrz partii o tą nominację z polityczkami. Jak powiedział na debacie prezydenckiej zorganizowanej przez Kongres Kobiet Grzegorz Napieralski – mężczyźni w polskiej polityce nie są na to gotowi. Potwierdza tę tezę także przykład PSL – gdyby ugrupowanie to zdecydowało się na wystawienie Ewy Kierzkowskiej, wicemarszałkini Sejmu i gdyby ona sama mogła o to stanowisko zawalczyć, myślę, że osiągnęłaby wynik lepszy od tego, który uzyskał Waldemar Pawlak, nawet biorąc pod uwagę tradycyjny, konserwatywny charakter elektoratu PSL. Żadna z partii nie miała jednak odwagi pokazać, że jest gotowa na rzeczywistą nową jakość w polskiej polityce.
Pozostaje mieć nadzieję, że nie za dwieście lat, ale już w kolejnych wyborach prezydenckich będziemy mieli kandydatkę do objęcia fotela prezydenta. Kto wie, być może zasiądzie na nim żona stanu? Jeśli tylko będzie miała dość sił, by odkleić się od lepkiej podłogi i przebić szklany sufit, pokona nieskorych do dzielenia się władzą partyjnych kolegów… przed prezydentką jeszcze długa droga.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze