Praca w domu
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuRosnąca popularność pracy z domu niewątpliwe spowoduje zwiększenie liczby rozstań i rozwodów. Ja pracuję w domu, partnerka jeździ do roboty. Niby układ prosty, a nawet związkowi życzliwy. Widmo nieszczęścia kryje się w dwóch słowach zdolnych wzbudzić strach u najdzielniejszego rycerza: „obowiązki domowe”. Jak każdy kobiecy pomysł, tak i ten z początku wygląda na uczciwy. Ale tylko pozornie...
Rosnąca popularność pracy z domu niewątpliwe spowoduje zwiększenie liczby rozstań i rozwodów.
Pozornie porzucenie biura oznacza same korzyści dla każdej ze stron zaangażowanych w stosunek pracy (słowo stosunek należy do najpaskudniejszych na świecie, znacie choć jedno zdanie, w którym brzmi dobrze?). Weźmy dojazdy. Jeśli odpadną, zyskam nawet dwie godziny przeznaczone na przemieszczanie się, za które – o zgrozo – nikt mi nie zapłaci. Porzucenie zwyczajów związanych z higieną dodaje jakieś pół godziny. Pracując w domu unikam wrednych kolegów, donosicieli, wszelkiej maści szpicli oraz pretensji zarządcy sieci odnośnie ściągania pornografii. Uniknę również lunchu i kawy, dwóch najpotworniejszych straszliwości, jakie kojarzą mi się z pracą etatową.
Pracuję również efektywniej. W wielu przypadkach zdalne wykonywanie swojego zajęcia polega po prostu na wykonywaniu przeliczalnej liczby zadań. Siedząc w biurze bynajmniej mi się nie spieszy, gdyż wiem, że z kieratu przed osiemnastą nie wyswobodzi mnie nawet wojna atomowa. Praca w domu tworzy sytuację odwrotną: chcę wykonać swoją pracę szybko i sprawnie, więc spinam się, przykładam, wypatrując nadchodzącej wolności. Tu należy wymienić dwa wyjątki tak powszechne, że chyba wyjątkami nie są. Szef może uznać, że skoro pracuję w domu, to w pracy jestem zawsze i w konsekwencji tej wstrząsającej informacji obciążać zadaniami aż mi kręgosłup trzaśnie. Inne niebezpieczeństwo leży we mnie. Co, jeśli całe moje życie jest okropne jak wąsy, a praca pozostaje jego najjaśniejszym elementem? Wówczas będę pracował nieustannie, wiedząc, że wszystko inne niesie tylko grozę.
Szef również powinien się cieszyć. Odsyłając mnie do domowego biura rezygnuje z oglądania mojej gęby, co nie należy do doznań, które polecamy znajomym. Właściwie może zerwać kontakt, wysyłając obraźliwe maile oraz łowców głów. Przestrzeń pozostałą po mnie (po uprzednim odkażeniu) można wynająć innej ofierze losu, a jeszcze lepiej postawić tam jednorękiego bandytę albo minibarek.
Innymi słowy, praca w domu czyni świat lepszym. Dzieje się tak do momentu, kiedy przestajemy żyć samotnie. Wprowadza się ona. Dziewczyna. Miłość życia. Albo jeszcze gorzej, my się wprowadzamy. To szczęsna chwila kiedy ludzie patrzą sobie w oczy: gdyby unieśli głowę, dostrzegliby wir czarnych chmur i diabły pędzące po duszę ich związku.
Więc tak. Ja pracuję w domu, partnerka jeździ do roboty. Niby układ prosty, a nawet związkowi życzliwy. Widmo nieszczęścia, więcej, całej nawałnicy kataklizmów kryje się w dwóch słowach zdolnych wzbudzić strach u najdzielniejszego rycerza: „obowiązki domowe”. Jak każdy kobiecy pomysł, tak i ten z początku wygląda na uczciwy. U kolegi wyglądało to w ten sposób: najpierw dowiedział się, że jego partnerce dojazdy zabierają prawie dwie godziny, on nie dojeżdża, więc jest z czasem do przodu i to ostro. Trudno się nie zgodzić, a skoro się zgodziliśmy, to jedziemy dalej.
Kolega został poproszony o wykonanie niewielkich, prawie nie absorbujących działań: odebranie kuriera i zakup żwirku dla kota. Wywiązał się z nich na medal, zebrał brawa i inne dowody wdzięczności. Tymczasem lista zaczęła rosnąć, dwie godziny laby należało odkupić. I nim nieszczęśnik zdążył się połapać, musiał: zrobić kawę i śniadanie, wyjść z psem, zmienić chomikowi siano, zdjąć pranie, zrobić pranie, powiesić pranie, oddać książki do biblioteki, odebrać osiemnaście przesyłek kurierskich, uśpić kota, przygotować obiad z trzech dań, pogrzebać kota, naprawić kontakt, dać porazić się prądem, przegonić agresywnych wyrostków, wystarać się o nowego kota, zetrzeć kurze, umyć podłogę, wannę oraz nade wszystko odebrać miliony telefonów, SMS-ów oraz maili związanych z każdą z wyżej wymienionych czynności. Praca ucierpiała na tym okrutnie. A koszmar dopiero się zaczynał.
Każda miłująca sprawiedliwość istota ludzka oczekuje zadośćuczynienia za poniesione wysiłki. Mój kumpel przejął na siebie zadania swojej partnerki (w myśl zasady że „obowiązki domowe” należy dzielić na dwoje po równo, reguła ta zupełnie pomija fakt, że gdyby nie obecność kobiety w domu 90% „obowiązków” nie przyszłaby nikomu na myśl), pogorszył swój los i nic nie dostał w zamian. Wszystko zaś zaczęło się od tego, że jego sytuacja, ze względu na pracę w domu była bardziej komfortowa – został więc automatycznie ukarany za to, że ma ciut lepiej.
Jeśli lista czynności koniecznych do odkupienia pracy w domu jest już ustalona, należy przystąpić do jej egzekwowania. Kolega doświadczył także tego zamętu. Czynności, które wcześniej biegały za przysługę zmieniły się w obowiązki, których nie dopełnienie groziło awanturą. No bo przecież obiecał i się zdeklarował, żeby lepiej, tyle razy robił kawę i śniadanie, wychodził z psem, zmieniał chomikowi siano, grzebał kota (…), że teraz to już nie wolno przestać bo draństwo i już. Dziewczyna wskazała pracę w domu jako winowajcę. Gdyby nie ona, nie pracoholizm kolegi, to czas byłby na wszystko, więc niech spręży się, albo odpuści, pracuje jak wszyscy i nie robi z domu biura.
Po cichutku przesunęły się wartości. Praca, która początkowo była najważniejsza, zrównała się z czynnościami domowymi, by na koniec okazać się mniej ważna od martwego kota. Posługuję się przykładem jednostkowym, który jednak jest bardzo reprezentatywny. Mam pewność, że prawie zawsze tak to wygląda.
Niska ocena pracy w domu u kobiet wynika zapewne z zupełnie irracjonalnego przekonania o zawłaszczeniu terenu przez samca. Czasy emancypacji i feminizmu, całe równouprawnienie zawodowe nie przekreśli tych stuleci, kiedy kobieta zostawała w domu, a mężczyzna wyruszał na polowanie, wojnę, do biura rachunkowego. Dziś w wielu kręgach „kura domowa” uchodzi za obelgę. Nie mi oceniać, dobrze to czy źle.
Tysiące lat w domu zrobiły swoje. Nasza psychika kumuluje przecież doświadczenia przeszłych pokoleń: ciągle boimy się ciemności, choć nie żyją w niej ani demony, ani dzikie zwierzęta. Pewne kształty, zwłaszcza trójkątne kojarzą się zagrożeniem, czerwień na sygnalizacji świetlnej wybrano nieprzypadkowo – kojarzy się z krwią. Kobiety z kolei widząc faceta pracującego w domu czują, że coś jest straszliwie nie w porządku, że porządek rzeczy został zaburzony, jakby niebo nagle zrobiło się żółte. I muszą coś z tym zrobić. Nie wiedzą co, więc robią cokolwiek, pchając związek ku rozpadowi. Cierpią na tym i one, i my.
A co u mego kumpla?
Stanął przed dramatycznym wyborem. Mógł zmienić kobietę albo pracę i jak zwykle postąpił głupio. Tym razem życie okazało się sprawiedliwe. W biurze, do którego został wygnany, poznał pewną dziewczynę. Zakochali się w sobie na zabój, tworząc szczęśliwy związek na gruzach nieszczęśliwego. Mógł też wrócić do pracy w domu, gdyż nowa wybranka pracuje w handlu i nie ma jej pół miesiąca w Warszawie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze