Na wesele z pustą kopertą?
MARTA KOWALIK • dawno temuPrzed nami ślubna gorączka. Letnie miesiące to czas, kiedy najwięcej par się pobiera. Wielu z nas ma w rodzinie lub wśród znajomych nowożeńców. I zadajemy sobie pytanie: ile dać? Są tacy, którzy spokojnie odpowiadają: nic. Najwyżej kwiatki i kartkę z życzeniami. Przecież liczy się sama obecność.
Magda, warszawianka lekko przed trzydziestką, od dwóch lat jest częstym gościem na ślubach. Wychodzą za mąż jej koleżanki ze studiów i liceum, a także liczne kuzynki. Niby powinna się cieszyć, ale ostatnio na hasło przyjedziemy z zaproszeniami zaczyna panikować, a nie cieszyć się z wizji pięknej uroczystości i dobrej zabawy:
— Wszystko ładnie, ale nie stać mnie na te imprezy. Trzeba się ubrać w coś nowego, bo zawsze się znajdzie gość, który będzie na dwóch weselach pod rząd i człowieka obgada. Fryzura, paznokcie, dojazd do jakiegoś cholernego dworku albo pałacyku udającego rodową siedzibę. A ponieważ młodzi (albo raczej ich rodzice) inwestują w imprezę duże pieniądze, za „talerzyk” powinnam odwdzięczyć się mniej więcej trzema stówami. Plus mąż, też trzysta złotych. Razem z wydatkami na ubranie wychodzi tysiąc złotych. To połowa mojej pensji! Po prostu mnie nie stać. Żałuję, że już nie jesteśmy na studiach i nie zrzucamy się na komplet kieliszków. Dzisiaj spaliłabym się ze wstydu przynosząc taki prezent. A przyznać się, że mnie nie stać na to, by dać tyle, ile zapłacili za moje miejsce nowożeńcy? Nie przeszłoby mi takie wyznanie przez gardło. Ale nie wierzę już w te zapewnienia, że liczy się tylko obecność. Kiedy za mąż wychodziła koleżanka z dzieciństwa, a mój Grzegorz był na bezrobociu, też usłyszałam ten slogan. Że jesteśmy mile widziani, że nasze uczestnictwo będzie prezentem. Agata przekonywała mnie gorąco. Przełamałam opory. No to poszliśmy z kwiatkami i dobrze się bawiliśmy. Dwa dni po ślubie usłyszałam, że chyba zbyt dosłownie potraktowałam jej słowa. I to był nasz ostatni kontakt. Dlatego na następne wesele szykuję wypadnięcie dysku albo inną nagle atakującą chorobę.
Ewa, mieszkanka Poznania, patrzy na sprawę z innej strony. W zeszłym roku sama wychodziła za mąż i niemile zdziwiła się jakością prezentów. A czasem nawet – ich sprytnie ukrywanym brakiem:
— Naprawdę wszystko rozumiem – jest kryzys, ludzie nie mają pracy itd., ale dawać komuś pocięte gazety? W dodatku Nasz Dziennik? Oczywiście, ten niezwykły prezent nie był podpisany. Ale ja wiem, kto to. Wszystko widać na filmie ze ślubu, operator był dobrze ustawiony. Poza tym, wszyscy inni się podpisali. A cioteczka z Konina zapomniała, na co wpadliśmy drogą eliminacji. Za to, co też widać na filmie, jadła, piła i tańczyła za dwie. I żeby nie było: nie chciałam się jakoś niesamowicie dorobić na ślubie. Przecież wiadomo, że prezenty są zwykle mniej warte niż wysokość wydatków weselnych. Jeśli nie było jej stać na prezent, mogła nie przyjeżdżać. Albo powiedzieć szczerze, jak jest. A tak poczułam, że ciotka po prostu postanowiła nas oszukać i zabawić się, jak to mówią, na krzywy ryj. I to starsza kobieta, koło sześćdziesiątki.
Te cholerne gazety popsuły mi ranek po weselu. Popłakałam się na ich widok. Naprawdę straszne uczucie. Najgorsze, że nie mogłam jej nic powiedzieć, choć chciałam zadzwonić i wyjaśnić, że skupu makulatury nie prowadzę. No, ale tak nie można. Bo przecież prezenty się nie liczą, taka jest oficjalna wersja. Tere fere. Moja mama powtarza, że nie wypada, bo wyjdę na sknerę. Mąż tylko się śmieje i powtarza, że ciotka jest bardzo zaradna. A ona nadal nas odwiedza i jakoś nie widzę, żeby się wstydziła. Któregoś dnia chyba nie wytrzymam i jej wygarnę.
Natalia, dwudziestopięciolatka z małego miasta na Śląsku, postanowiła, że sprawę prezentów i pieniędzy rozwiąże inaczej. Razem z mężem poprosili gości, żeby… nic im nie dawali:
— Mam szczęście, bo zapraszam na ślub tylko tych, których chcę widzieć. Sami płacimy za całą imprezę i dlatego rodzice nie mogą mi narzucić jakiegoś wujka Zenka, którego na oczy nie widziałam. Zresztą, nasi są akurat tak fajni, że na pewno by tego nie zrobili. Już się zresztą napatrzyłam na te wesela, gdzie jest dwieście osób, z których większość się nie zna. Za to w zaproszeniach jakieś idiotyczne wierszyki typu: niech podpowie wam główka, że na ślub potrzebna gotówka. No, pewnie, że potrzebna, dlatego trzeba ją zarobić, a nie liczyć na to, że jacyś dalecy krewni rzucą nam tysiaka. Uważam, że to wstyd, aby dorośli ludzie tak się napraszali o kasę.
A nasi przyjaciele i najbliższa rodzina to rozsądni ludzie i ze spokojem przyjęli fakt, że na ślub oraz wesele mają po prostu przyjść. Zaprosiliśmy pięćdziesiąt bliskich osób, które chcemy tego dnia widzieć. Będą dzielić z nami to szczęście. I tyle. Nie chcę żadnych niedomówień, patrzenia na grubość kopert i jakiejś głupiej licytacji, kto bardziej uszczęśliwi parę młodą przy pomocy żelazka. Zaprosiliśmy tych, których naprawdę chcemy widzieć. Mają przynieść siebie, a w kopertach życzenia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze