Pamięci małych sklepików
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuJako młody człowiek nienawidziłem osiedlowych sklepików i cieszyłem się z ich powolnej zagłady. Byłem głupi! Sklepiki osiedlowe nie zniknęły, lecz poddały się transformacji. Lokale, przejęte przez popularne sieci handlowe (najczęściej ze zwierzętami bądź owadami w nazwach) zatraciły indywidualny charakter. Gdziekolwiek się nie zjawię, czeka na mnie znajomy sklep. Jest jak McDonald. Doskonale wiem, co w nim mogę kupić i za jaką kwotę.
Jako młody człowiek nienawidziłem osiedlowych sklepików i cieszyłem się z ich powolnej zagłady. Byłem głupi! Sklepiki osiedlowe nie zniknęły, lecz poddały się transformacji. Lokale, przejęte przez popularne sieci handlowe zatraciły indywidualny charakter. Gdziekolwiek się nie zjawię, czeka na mnie znajomy sklep, doskonale wiem, co w nim mogę kupić i za jaką kwotę.
Jakąś dekadę temu (może wcześniej) przez media przetoczyła się fala tekstów poświęconych likwidacji sklepów osiedlowych. Dziennikarze próbowali obronić te miejsca przed inwazją wielkich marketów. Argumentowano, że w sklepach osiedlowych jest może drożej, lecz za to bardziej swojsko. Sprzedawca każdego zna i chętnie porozmawia. Prowadzone siłami rodzin, stanowić miały budujący przykład polskiego small businessu.
Stało się inaczej. Sklepiki osiedlowe nie zniknęły, lecz poddały się transformacji. Lokale, przejęte przez popularne sieci handlowe (najczęściej ze zwierzętami bądź owadami w nazwach) zatraciły indywidualny charakter. Gdziekolwiek się nie zjawię, czeka na mnie znajomy sklep. Jest jak McDonald. Doskonale wiem, co w nim mogę kupić i za jaką kwotę.
Jako młody człowiek nienawidziłem osiedlowych sklepików i cieszyłem się z ich powolnej zagłady. Nie miałem nic przeciwko hipermarketom, za to sklepiki budziły moją żywiołową wściekłość. Rozmowa z miłym sprzedawcą nie była mi do niczego potrzebna. Uważałem nawet, że od gadania są bary i kawiarnie. W sklepie natomiast się kupuje. Byle szybciej, byle bardziej bezosobowo.
W osiedlowych sklepikach grasowały dwa rodzaje potworów. Pierwsza grupa składała się ze staruszek, łagodnych ale i nieustępliwych. Te zasuszone babiny tarasowały dostęp do kasy. Dopytywały się, czy chleb na pewno jest świeży, a mandarynka dobra. Rozjuszony, miałem ochotę wrzeszczeć: „proszę pani, z całą pewnością jest wstrętna! Tu sprzedają same ohydne mandarynki, pani na złość!”. Oczywiście, nie rozumiałem tego, co rozumiem teraz. Staruszkom nie chodziło o jakość owoców i pieczywa, lecz o chwilę rozmowy, o to, by ktokolwiek poświęcił im chwilę uwagi. W naszym społeczeństwie staruszkowie są, w najlepszym razie przeźroczyści, najczęściej jednak złoszczą. Jak mnie wtedy, głupiego.
Drugim rodzajem potworów była zakała ludzkości (za Antonim Słonimskim), czyli dzieci. Otwierały swe wstrętne, szczerbate twarze żebrząc o jajko niespodziankę, plastykowy pistolecik, czy cokolwiek innego, co wystawiono celem rozbudzenia ich nikczemnych serduszek. Brzdące te darły się nieustannie, usiłując wymóc zakup na swoich umęczonych matkach. Gdy te trwały w odmowie, dzieciątka zaczynały igrać w wojnę między sklepowymi półkami, drąc się przy tym jakby właśnie ciągnięto je do dentysty. Wytchnienia szukałem w Tesco, tej świątyni anonimowości, a osiedlowym sklepikom życzyłem jak najgorzej.
Potem mieszkałem w wielkich miastach, kupowałem wyłącznie w sieciówkach, nie było mi źle. Toczyło się życie. Aż wróciłem do Warszawy, osiadłem w centrum, w okropnym miejscu, gdzie, prócz wstrętnej zieleni, są wyłącznie modne restauracje i kawiarnie dla hipsterów. Tylko w moim bloku, na dole, ocalał sklepik osiedlowy.
Gdy tylko tam wszedłem, gdy zobaczyłem sprzedawczynie w niebieskich, paskudnych fartuchach, te zmęczone życiem kobiety o zaniedbanych włosach i smutnych twarzach, gdy popatrzyłem po półkach gdzie szwarc mydło i powidło, poczułem się jak w domu. I pokochałem to miejsce, śmiem twierdzić z wzajemnością. Sprzedawczynie odkładały mi chleb i piwo marki, którą polubiłem. Zachodziłem do nich chętnie, znajdując zawsze czas na chwilę rozmowy. Pomagałem staruszkom targać siaty z zakupami. Tylko mój stosunek do dzieci się nie zmienił.
Najpierw sklepikowi odebrano koncesję na sprzedaż alkoholu, co trudno odebrać inaczej niż jako cios wymierzony w lokalną społeczność. Niedługo później ogłoszono sprzedaż lokalu. Właściciel nie wytrzymał i po miesięcznym remoncie sklepik stał się częścią większej całości, kolejnym spożywczakiem działającym pod szyldem doskonale znanym w całej Polsce. Jakim? Tego wolę nie zdradzać.
Paniom sprzedawczyniom pozwolono łaskawie pracować. Reszta uległa przygnębiającej przemianie. Lodówkę pełną markowych, dobrych piw wymiotło (co znamienne, zniknęły również marki dla lumpów, w rodzaju „Dobrego kumpla”), za to całą długość ściany zajmuje najtańsza wóda i najpodlejsze browary, których reklamy można zobaczyć w telewizji. Wybór chleba, wcześniej szeroki, uległ bolesnemu zawężeniu. Z jakiś przyczyn, cebula zniknęła z asortymentu na stoisku warzywnym. To wszystko jeszcze mógłbym znieść.
W sklepie, wcześniej spokojnym, panuje atmosfera zaszczucia i zastraszenia. Nie działają kody do towarów. Kasa fiskalna nie chce się otworzyć. Cały czas czegoś brakuje. Sprzedawczynie ganiają między półkami i magazynem w poszukiwaniu towarów, których domaga się klient. Ludzie tłoczą się w kolejkach, przestępują z nogi na nogę, nic nie mówią, lecz złość aż kipi w powietrzu.
Sprzedawczynie sprawiają wrażenie umęczonych. Postarzały się gwałtownie i wcale się nie dziwię. Niemal przy każdym kliencie muszą odrywać się od kasy, żeby coś znaleźć, sprawdzić kod, albo zawołać kierowniczkę – tę, która sprzedała cały majdan, aby mieć spokój. Szarpią się między stoiskami. Dłonie im drżą. Jedna z nich powiedziała mi, że cieszy się, bo jest stara. Niedługo osiągnie wiek emerytalny i nie zamierza przepracować choćby dnia dłużej.
Są też emerytki, staruszki, które tak mnie złościły. Niektóre zamilkły, godząc się z zastaną sytuacją. Inne zwracają na siebie uwagę w rozpaczliwy sposób, mówią jeszcze szybciej i jeszcze większe androny. Potem milkną, próżno czekając na odpowiedź. Jedna przycupnęła sobie w przejściu, dysząc ciężko. Łza szukała sobie drogi w żłobieniach policzka. Zapytałem, czy mogę jej pomóc. Odpowiedziała, że nie. Nie da się po prostu. Posiedziałem z nią chwilę i poszedłem.
Miała rację. Tu nic nie można zrobić.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze