Wychowanie do przemocy. Ma sens?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuChciałbym, żeby mój syn żył w świecie wolnym od przemocy. Ale takiego świata nie ma i nigdy nie nastanie. Szkoła uczy życia i w ramach tego doświadczenia młody człowiek dostanie swoją porcję okrucieństwa, aby się z nią uporać. To balansowanie pomiędzy rozsmakowaniem w przemocy a zbytnim wydelikaceniem, jakie polecają dzisiejsi psychologowie.
Chciałem napisać o czymś innym, ale właśnie zadzwonił mój siedmioletni syn i zapytał, czy może kopnąć kolegę w jaja.
Trochę mnie zatkało. Mały dopiero co włączył się w krwiobieg systemu edukacyjnego a już takie kłopoty. Kolega, którego krocze znalazło się w takim niebezpieczeństwie, chodzi z nim do jednej klasy. Szuka zaczepki, ale tak dziwnie: szarpie za włosy, gryzie, unikając konfrontacji na pięści. Mój syn nie wiedział jak reagować i dlatego zwrócił się do mnie. Oto ciężar odpowiedzialności.
Mój stosunek do przemocy w szkole jest niejednoznaczny. Właściwie, nie potrafię się określić. Chodziłem jeszcze do ośmioklasowej podstawówki na Kazimierzu i zbierałem niezły łomot. Obrywałem po gębie, zebrałem mnóstwo kopniaków w brzuch, wypluwano na mnie przeżute kanapki i podtapiano w pisuarze. Zyskałem ksywę „ameba”, gdyż zrzucony ze schodów wyjątkowo malowniczo staczałem się po stopniach. Przemoc ta miała charakter trwały i systematyczny. Pamiętam, że byłem bardzo nieszczęśliwy.
Dziś czuję wdzięczność względem moich prześladowców i chętnie postawiłbym im piwo za te kopy i kanapki pomarnowane. Nauczyłem się oddawać. Stwardniałem. Umiem właściwie ocenić przeciwnika, czy stanowi zagrożenie, czy może wprost przeciwnie, to ja będę zagrożeniem dla niego. Poza tym nie zdarzyła mi się żadna trwała krzywda. Niczego mi nie złamano, siniaki zdarzały się rzadko, a najpoważniejszą kontuzję – rozwalony łuk brwiowy – zarobiłem nie podczas bijatyki, lecz ganiając jak głupi po korytarzu, w czasie przerwy.
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Celny kopniak zmiażdżył jądra kumpla. Stało się to na balu ministranta, w szkolnej parafii.
Oczywiście, chciałbym, żeby mój syn żył w świecie wolnym od przemocy. Ale takiego świata nie ma i nigdy nie nastanie. Szkoła uczy życia (uważam, że najważniejszą wiedzę przyswajamy między lekcjami) i w ramach tego doświadczenia młody człowiek dostanie swoją porcję okrucieństwa, aby się z nią uporać. To balansowanie pomiędzy rozsmakowaniem w przemocy a zbytnim wydelikaceniem, jakie polecają dzisiejsi psychologowie.
Pewne symptomy budzą mój niepokój. W przemocy, której ja doświadczyłem (nie mam tu na myśli pogruchotanych jąder ministranta), kryła się, paradoksalnie, jakaś niewinność. Tak, moi koledzy lali mnie i to zdrowo, lecz nie przekraczali granic. Nie radzili sobie z agresją. W porządku. Nikt jednak nie działał z intencją wyrządzenia mi trwałej krzywdy, nie kierował się też chęcią zysku. Jeśli mnie pamięć nie myli, mój dziecinny portfelik pozostawał bezpieczny przez osiem lat podstawówki.
Czytam o przemocy w dzisiejszej szkole i włosy stają mi dęba. W Krzaśniku trzech chłopaków zlało czwartego tak, że trafił do szpitala. Chcieli go zakatować. Jeśli wierzyć prasie (na przykład dziennikarzom „Dziennika Wschodniego”) na porządku dziennym jest wymuszanie pieniędzy za dostęp do toalety. Pozbawiony funduszy maluch może co najwyżej iść pod mur albo narobić w spodnie. Czterech uczniów ze szczecińskiej szkoły zostało dyscyplinarnie usuniętych za próbę zgwałcenia koleżanki. Tłumaczyli się, że była to tylko zabawa.
U mnie, w budzie, do której uczęszczali młodzi kryminaliści ze starego Kazimierza, zabawa w gwałt była nie do pomyślenia.
Mógłbym całe strony zapisać podobnymi przykładami. Wystarczy jednak. Z tego co wiem, nie znamy rzeczywistego charakteru przemocy w szkole, jej rozmiaru i nie potrafimy przewidzieć konsekwencji. Dzieje się tak ze względu na zmowę milczenia. Doskonale to rozumiem. Choć sam miałem ciężko, nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, aby komukolwiek się poskarżyć. Tę wiedzę również wyniosłem ze szkoły – nie wolno donosić.
Nie pomogą psychologowie, policja ani szacowne pedagogiczne grono, chociażby dlatego, że brakuje im wiedzy, a przede wszystkim woli. Lepiej schować głowę w piach, czyli w plik ze statystykami. Przemoc, zwłaszcza między chłopakami (tak, kiedyś łomot spuściło mi lotne komando dziewuch w sile pięciu), przynależy do zamkniętego świata młodzieńczej męskości. Jest jak podziemny krąg. O tym po prostu się nie mówi.
A teraz czuję się odrobinę bezradny wobec tego wszystkiego. Wiem, jakie jest życie i nie mam nic przeciwko temu, aby mój syn pobił się na przerwie, a nawet zebrał bęcki od kumpla. Myśl, że dostaje centralny łomot od trójki sadystycznych drabów, z finałem w szpitalu, napełnia mnie przerażeniem. Niech leją się po gębach, lecz nie skaczą po gardle. Rozumiecie tę różnicę?
Więc, kiedy zadzwonił mój syn, kompletnie mnie zatkało. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Mózg mi się zagotował. Zacząłem od odpowiedzi na zadane pytanie. Otóż, nie wolno nikogo kopać w jaja, pod żadnym pozorem (opowieść o nieszczęsnym ministrancie została chłopcu oszczędzona). Potem wyplułem z siebie krótki zestaw porad:
Nigdy samemu nie zaczynaj.
Nie prowokuj.
Nie bij w jaja, ani w twarz.
Nie chowaj urazy.
Nie dręcz słabszych, nie napadaj w kilku na jednego, nawet jeśli uważasz, że mu się należy.
Gdy kogoś pokonasz, nie pastw się. Spraw, żeby odpuścił i daj sobie spokój. Bądź wspaniałomyślny, a nie okrutny.
Poza tym nie daj sobie w kaszę dmuchać i broń się w miarę możliwości.
Dalej nie wiem, czy dobrze zrobiłem. Mam nadzieję, że mały da sobie radę w nowej szkole. Bo przecież tylko o to chodzi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze