Obrazki z podróży
ANNA MUZYKA • dawno temuDużo podróżuję. I chociaż na ogół zaraz na początku podróży wpadam w coś na kształt letargu i wyłączam się totalnie ze słuchawkami na uszach, to czasem mimo woli staję się świadkiem fragmentów cudzego życia. Jestem biernym obserwatorem tego wycinka rzeczywistości, w którym spotykamy się na dworu, w pociągu, autobusie, przydworcowym barze lub na przystanku. Czasem rozmawiamy ze sobą, a czasem tylko się przyglądamy.
Dwa lata temu, jadąc pociągiem na trasie Katowice — Wrocław trafiłam na bardzo liczną grupę świeżo zaprzysiężonych żołnierzy, którzy po swojej pierwszej przepustce wracali radośnie do jednostki. Pociąg jechał z Przemyśla, jednostka znajdowała się pod Poznaniem, więc kiedy dosiadłam się w Katowicach, zdążyło uzbierać się ich już kilku, a w niektórych przypadkach nawet upić. Bardzo szybko zostałam zaproszona do przedziału, w którym siedzieli, poczęstowana wszystkimi rodzajami jadła (co mnie muszę przyznać zaskoczyło) i picia (co akurat już mniej). Rozmowy w przedziale toczyły się w standardowym imprezowym tonie — o znajomych, anegdotki etc. W międzyczasie na korytarzu przy naszym przedziale zaczęła krzątać się około pięćdziesięciokilkuletnia niziutka kobieta, wyraźnie czymś zaniepokojona jeśli nie zastraszona. Odsiecz wysłana do Warsa po brakujące delikatesy, chociaż już sama znajdowała się w stanie lekko wskazującym na wcześniejsze spożycie, okazała się skora do nawiązywania wszelkich kontaktów, zapytała, czy coś się stało. Okazało się, że kobieta idąc do toalety została złapana przez kogoś, zastraszona i okradziona z pieniędzy. Ku mojemu zdziwieniu, moi współpasażerowie, zażenowani sytuacją, przez następne kilkanaście minut przemierzali razem z poszkodowaną cały pociąg, wagon po wagonie, a po odnalezieniu delikwenta, w sposób werbalny i pozawerbalny wyegzekwowali ukradzione pieniądze i chyba skutecznie przekonali do zmiany nastawienia. Sama pani została odprowadzona do swojego przedziału i poproszona, żeby następnym razem, gdy będzie chciała iść do toalety, dla pewności przyszła do nich, żeby jej potowarzyszyli. — Czasy teraz takie niebezpieczne.
Świat naprawdę jest mały. Czasem będąc w zupełnie nowym miejscu spotykamy osoby pozornie nam obce, które jak się okazuje wcale aż tak obce nie są. Łączy nas z nimi jakiś element, czasem miejsce lub inna osoba. Jadąc do w odwiedziny do znajomych z Gliwic miałam tego pecha, że wysiadła mi bateria w mp3, więc ostatnie pół godziny drogi przysłuchiwałam się rozmowom współpasażerów. Jednym z nich był młody chłopak, który właśnie komentował ekscesy dopiero co wypuszczonej z wojska grupy. — Tak w zasadzie ja też właśnie wyszedłem, ale raczej wolałbym się im nie przyznawać, mogliby mnie nie polubić. Wie pan, w żandarmerii byłem. W tym momencie wtrąciłam się do rozmowy mówiąc, że mój kolega, z którym dobre kilka lat spędziliśmy w jednej ławce, też był w żandarmerii i rzeczywiście też jakoś teraz powinien wychodzić do cywila. Okazało się, że nie tylko się znają, ale byli razem w jednostce. Kolega zarekomendował telefonicznie Marka jako swojego zioma, a ja miałam potem fajną randkę.
Innym razem w pociągu do Gdańska, po kilku godzinach jazdy z lekkiego otępienia wyrwała mnie nazwa mojej rodzinnej miejscowości. Dopiero wtedy przyjrzałam się współtowarzyszom i okazało się, że mieszkamy w odległości góra dwóch kilometrów od siebie.
W czasie tej samej podróży jeden z moich kolegów poszedł rozprostować nogi i wrócił w towarzystwie Remka. Remek był koło czterdziestki i wyglądał jak wieczny luzak. Od 20 lat mieszkał w Rzymie i pracował tam jako weterynarz. Kiedy się rozstawaliśmy na dworcu w Poznaniu, po wypiciu bruderszaftu, sprezentowaniu koledze książki o Vaclavie Havlu i wyściskaniu mnie, mieliśmy wrażenie, że znamy się od zawsze. Tak samo uwielbialiśmy Wilka Stepowego, a Dezyderatę mogliśmy cytować całymi fragmentami. W lecie jesteśmy umówieni w Rzymie, żeby zobaczyć te mniej popularne i mniej zadbane części Wiecznego Miasta.
Lubię małe, obskurne bary na dworcach, mają w sobie coś z Misia. Panie ekspedientki można podzielić na dwie grupy: panie z epoki, które siedzą tam chyba z przyzwyczajenia chcąc spokojnie dotrwać do emerytury oraz młode, dwudziestokilkuletnie, przeważnie przysmażone na solarium z nieukrywanym nadmiarem pudru, jakby fizycznym wyglądem próbowały nadrobić ambicjonalne braki spowodowane miejscem, w jakim wylądowały. Żadna z nich nigdy nie była dla mnie szczerze miła i zawsze czuję się jakoś obco i przedmiotowo. Ostatnio właśnie w takim małym barze usiadłam koło trzyosobowej rodziny: matki z dwójką synów. Starszy miał ok. 13, góra 15 lat i ewidentnie przechodził okres buntu, młodszy, może z 10, nie wykazywał jeszcze takich oznak. Matka wyglądała na bardzo zmęczoną, może podróżą, może użeraniem się z potomstwem, może życiem w ogóle. Pierwszy konflikt pojawił się przy składaniu zamówienia. Starszy rzucił bratu pogardliwe spojrzenie, najwyraźniej zapiekanka z szynką jest passe. Potem wyrzucił matce, że chyba nie myśli, że to jest prawdziwe cappuccino, prawdziwego nie sprzedają w takim syfie. Brak jakiejkolwiek reakcji ze strony pozostałej dwójki każe sądzić, że mieli czas przywyknąć.
Podczas mojej pierwszej wizyty w Irlandii, w ostatniej chwili okazało się, że moi przyjaciele nie będą w stanie po mnie przyjechać, więc mając w alternatywie kilkugodzinne koczowanie na lotnisku, wybrałam opcję przemierzenia autobusem 120 km na północ Irlandii. Na przystanku zaczepiłam jedyną wyglądającą przyjaźnie dziewczynę z prośbą o pomoc w znalezieniu właściwego autobusu. Okazało się, że jedziemy w tym samym kierunku. Dziewczyna była Finką, przez rok studiowała w Irlandii, kilka miesięcy wcześniej wróciła do domu, a teraz przyjechała odwiedzić swojego irlandzkiego narzeczonego. A ponieważ narzeczony miał wrócić z delegacji dopiero wieczorem, więc jechała na ploteczki przy kawie do swojej przyszłej teściowej. Po drodze opowiedziała mi, jak to w żadnym innym miejscu nie ma tak zielonej trawy, a Irlandczycy urzekli ją gościnnością.
W tym samym czasie siedząca obok Irlandka studiująca pilnie jakiś skrypty w języku irlandzkim z zaciekawieniem zerkała na leżący na moich kolanach egzemplarz Braci Karamazow. Nie zamieniłyśmy ze sobą ani słowa, ale kiedy przypadkiem spotkałyśmy się wzrokiem, uśmiechnęłyśmy się do siebie w jakimś przypływie poczucia solidarności.
Jakiś test psychologiczny, który kiedyś sobie robiłam, zakwalifikował mnie jako typ włóczykija. I rzeczywiście lubię być w ruchu, lubię odwiedzać nowe miejsca i poznawać nowych ludzi. Bardzo często nawet nie mam okazji z nimi porozmawiać i tylko przyglądam im się przez krótszą lub dłuższą chwilę jak fotografii. Fotografii z podróży.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze