Pierwsza praca
NATALIA STOJAK • dawno temuLato to czas, kiedy szczególnie trudno wysiedzieć w biurze, a oczy same uciekają w kierunku okna i niezmąconego błękitu za nim. Myśli krążą wokół gór i jezior, byle dalej od pracy. Lato jest jednak również czasem, w którym co bardziej ambitne lub zdeterminowane jednostki z hord licealistów i studentów właśnie podejmują pierwszą pracę.
Pierwsza praca zazwyczaj nie jest szczytem marzeń — a licealiści bez praktyki i studenci bez doświadczenia nie przebierają. Pierwsza praca zwykle przewraca do góry nogami plan dnia, klnie się na nią z niewyspania i pamięta całe życie. Jaka była wasza pierwsza praca?
Zuzanna (29 lat, rehabilitantka z Wrocławia):
— Pracowałam z powodu kompleksów. Moja rodzina była kiepsko sytuowana. Moją siłą napędową były wszystkie kompleksy związane z noszeniem rzeczy po starszej siostrze. Pierwsza praca polegała na wyprowadzaniu psa sąsiadki. Miałam 12 lat.
Pamiętam, że bardzo szybko to wyprowadzanie psa stało się dla mnie upierdliwe i zaczęłam się buntować, ale mama nie pozwoliła mi rzucić tego w diabły bo to kształtuje charakter i uczy odpowiedzialności. Dla mnie najbardziej uciążliwe było wstawianie o szóstej rano, żeby tego psa wyprowadzić i denerwował mnie fakt, że gdzieś o którejś konkretnie muszę być. Praca uczyła mnie bycia obowiązkową i odpowiedzialną. Raz zawaliłam — pies na spacerze wskoczył pod auto, na szczęście bezkolizyjnie przetoczył się między kołami. Z wrażenia o mało nie połknęłam papierosa. Wyprowadzałam psa sąsiadki do czwartej klasy liceum. To była w sumie fajna robota, bo nie zajmowała mi całego dnia i pozwalała robić inne rzeczy. W międzyczasie roznosiłam więc ulotki i dostarczałam pizzę.
Za pierwszą pensję kupiłam sobie oryginalną kasetę Spice Girls. W życiu nie czułam takiej satysfakcji jak wtedy, gdy wszystkie dziewczyny z klasy chciały, żebym im przegrywała i oblegały mnie na każdej przerwie.
Aśka (20 lat, informatyczka z Nowego Sącza):
— Pierwszą pracę znalazłam, gdy miałam 15 lat. To był taki moment, kiedy miałam już swoje wydatki, do których jakoś w mojej rodzinie nikt nie odnosił się ze zrozumieniem: uważali, że nie powinnam się malować, a ubrać mam się w co.
Pracowałam w ogródku jako kelnerka, nie dostawałam pieniędzy, pracowałam tylko za napiwki. Sęk w tym, że u nas w kraju nie ma kultury dawania napiwków, więc po 13 godzinach pracy potrafiłam zebrać 8 zł. Nóg prawie nie czułam, a szef nie pozwalał na żadne przerwy, bo nie było zmienniczki. Pierwszego dnia nie przyniosłam sobie wody mineralnej i z pragnienia popękały mi całe usta.
Miałam jakieś głupie przeświadczenie „że takie jest życie”. Myślę też, że zmęczenie odbierało mi jasność umysłu. W każdym razie, po tygodniu mama zapytała mnie: jak tam w pracy i usłyszawszy odpowiedź, dostała piany. A potem było długie kazanie o „szanowaniu siebie”. Po tygodniu rzuciłam tę robotę. Zaczęłam roznosić ulotki i wyszłam na tym lepiej finansowo. Właściciel ogródka i kawiarni już następnego dnia znalazł zastępstwo – kolejną naiwną. Było to 5 lat temu i do tej pory nic się tam nie zmieniło, on wciąż na tej samej zasadzie „zatrudnia” ludzi.
Wioletta (24 lata, kreślarz w biurze projektowym w Krakowie):
— Nie pracowałam aż do ukończenia studiów. Wakacje spędzałam na obozach językowych lub ze znajomymi pod namiotami. Pieniędzy miałam zawsze tyle, ile mi było potrzeba. Moje przebąkiwanie o pracy ojciec kwitował stwierdzeniem: jeszcze się naharujesz, a teksty o wyrzutach sumienia, że oni tak ciężko pracują: baw się póki możesz, bo mi twoje zarabianie niepotrzebne, a sam odpuścić nie mogę, bo wypadnę z siodła. Bawiłam się więc, jak ojciec przykazał. We wszystkim trzeba jednak zachować jakąś przyzwoitość. Moja, po zrobieniu dyplomu, kazała mi znaleźć sobie pracę w zawodzie. Stwierdziłam, że nie będę grymasić, skoro nie mam doświadczenia. Postanowiłam pokazać się jako osoba odpowiedzialna i ambitna. To miło tak o sobie myśleć.
Pierwszy tydzień w nowej pracy był koszmarny: biuro otwierali o siódmej, a ja miałam zwyczaj chodzić spać o trzeciej nad ranem i przestawienie było dla mnie niesamowicie trudne. Zasnąć przed dwunastą udało mi się dopiero czwartego dnia, a i tak chodziłam cały czas półprzytomna. Na dodatek mój obraz aktywnej kobiety dość boleśnie skonfrontował się z rzeczywistością, bo żeby zrobić sobie pełnowartościowe śniadanie (które o 5.30 rośnie w ustach), poćwiczyć, wziąć prysznic i się umalować, potrzebowałam dwóch godzin plus dojazd!
W pierwszą sobotę, kiedy wróciła mi w końcu stuprocentowa świadomość, stwierdziłam, że tak dalej być nie może i trzeba się przeorganizować. Do pracy jeżdżę pociągiem, bo mieszkam w takiej „satelicie” większego miasta, więc podczas czterdziestu minut podróży zjadam śniadanie i się maluje. Na początku chciałam też zrezygnować z gimnastyki, ale po dwóch dniach w biurze dostałam jakiś dziwnych kurczy w łydkach, a bóle kręgosłupa były potworne. Ćwiczę wieczorami. Dzięki temu mogę dłużej spać. Od razu zaczęło mi się w biurze bardziej podobać, projekty szybciej robię, a ludzie zrobili się bardziej przyjaźni. Pierwszą pensję w całości wydałam na ubrania.
Magda (27 lat, tłumacz francuskiego z Poznania):
— Pierwszą pracę miałam zaraz po pierwszym roku studiów. Studiowałam wieczorowo, więc główną motywacją było odciążenie rodziny, poza tym po dwóch sesjach miałam naprawdę ochotę rzucić studia i zacząć żyć na własny rachunek — tak mnie te egzaminy wykończyły. Na szczęście mama stanęła okoniem i odradziła rzucanie studiów, powiedziała, żebym się wstrzymała przynajmniej do września: kiedy dla własnej satysfakcji zdam już tę ostatnia kobyłę.
Uczciwie powiem, że powiedziałam „tak, tak mamo” i ruszyłam na podbój świata, a konkretnie Poznania, bo na emigrację byłam jeszcze wtedy zbyt mało pewna siebie. Jedyną rzeczą, którą na pewno dała mi ta robota to wielki szacunek dla wyższego wykształcenia i postanowienie, że już nigdy, przenigdy nie zjem kebaba, ani hot doga. Bo właśnie w takiej fast foodowej budce pracowałam.
Facet miał jakąś klitkę na 5 metrów kwadratowych, obitą wewnątrz sidingiem, który od paleniska pod kebabem nieludzko się nagrzewał, a do tego było jeszcze 40 stopni upału. Poza tym, według tego pana, godzina mojego życia była warta 4 zł. Napiwków nie dostawałam. Nigdy, nigdy więcej gastronomii. Osiem godzin dziennie w tej branży, przerwy na jedzenie, przestrzeganie BHP i wymaganie książeczki sanepidowskiej to mit.
Pracowałam od szóstej do dwudziestej trzeciej, żyjąc dzięki podskubywaniu kebabów i przegotowanej kranówce. Rzuciłam robotę po dwóch tygodniach, na rzecz „obsługi promocji”. Ale od wielogodzinnego stania nabawiłam się żylaka na nodze. Za pierwszą pensję nie kupiłam sobie niczego. Wszystko przejadłam. Wróciłam do domu. Od października poszłam na zajęcia i wykłady. Przy każdej sesji, kiedy tylko podupadały moje morale, wystarczyło, że popatrzyłam na moją „pamiątkę na łydce” po pierwszych wakacjach, od razu zabierałam się do nauki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze