Ufność kontrolowana?
CEGŁA • dawno temuDostałam propozycję pracy w więzieniu. Mąż się nie zgodził. Nie zamierzam oceniać, odrzucać czy wręcz porzucać męża, gdy tylko ujawniła się nagle w nas ostra różnica poglądów. Ale nie po to przeszłam swoją trudną drogę, żeby teraz najbliższy mi człowiek stawiał mi nakazy i zakazy, lub podważał moją wiarę w siebie i innych ludzi. Jak się powinnam Twoim zdaniem zachować?
Droga Cegło!
Proszę o radę w rodzinnej sprawie, bardzo dla mnie ważnej.
Mam 34 lata. Od 1997 roku leczyłam się na pewne uzależnienie, powszechnie znaną metodą grupową, podczas cyklicznych spotkań. Niedoskonałością tej terapii jest bez wątpienia to, że trzeba cały czas być czujnym (nawet jak ja, po 12 latach praktycznej wolności od mojego konkretnego nałogu) i powtarzać sobie, że nie jest się zdrowym. Bo na te rzeczy choruje się do końca życia, wystarczy moment nieuwagi… Cóż, ja dotąd żadnej wpadki nie miałam i dzięki Bogu nie przewiduję, ale kto mnie tam wie…
Byłam i jestem bardzo zaangażowana w ruch. Można powiedzieć, że po tych 12 latach awansowałam z „pacjenta” na „lekarza”. Mogę teraz pomagać innym podobnym do mnie i robię to. Jeżdżę po całej Polsce, mam ogromną satysfakcję, obserwując ludzi szczęśliwych i wolnych dzięki terapii.
Ostatnio otrzymałam od mojego przyjaciela i mentora bardzo poważną ofertę. Ufam mu i wiem, że to z jego strony nawzajem dowód wielkiego zaufania do mnie i do moich predyspozycji. Miałabym poprowadzić grupy w więzieniu. Jest to niemalże etat przy oczekiwanej częstotliwości spotkań, co dla mnie jest dodatkowo korzystne, gdyż od marca tego roku nie mam stałej pracy – po przymusowym wycofaniu się wiele lat temu z nauczania przedszkolnego już nigdy nie udało mi się „zrehabilitować” i powrócić do zawodu, a kolejne prace nie przynosiły już takiej satysfakcji i mój entuzjazm szybko wygasał. Nie jestem „panią od papierków” – to pewne.
Tu tymczasem mój konik: pomaganie ludziom, tak jak kiedyś inni ludzie pomogli mnie. Nic lepszego nie mogło mnie spotkać. No i… klops! Mój mąż kategorycznie nie wyraża zgody na moje zatrudnienie się w „takim miejscu”. Jestem podwójnie, a może potrójnie zaskoczona, ba, rozczarowana jego postawą.
Po pierwsze, człowiek to człowiek – także więzień, nigdy nie myślałam inaczej i mój mąż doskonale zna mój stosunek do świata. Po drugie, był moją, nie przesadzę, ostoją – od momentu, gdy pogrążyłam się w nałogu, poprzez decyzję o szukaniu ratunku, skończywszy na tych trudnych, zwłaszcza na początku, latach. Przenigdy mnie nie zawiódł i choć nie podzielał mojej choroby, zawsze stał po mojej stronie i pomagał, ile sił, akceptując każdą możliwą drogę wyjścia z impasu. Po trzecie wreszcie, takie veto uważam za sygnał nieufności z jego strony. Wiem nawet, że rozmawiał ze swoją siostrą o jakichś głupotach – że niby czytał, że kobiety mają jakieś „ciągotki” do przestępców i to się może dla wszystkich źle skończyć… pojęcia nie mam, kto mu nakładł do głowy tych bzdur, zawsze go miałam za kochanego, rozsądnego, mądrzejszego ode mnie człowieka.
Odbyliśmy poważną rozmowę, niestety, zaprowadziła donikąd.
Wierzyłam, że uspokoi męża fakt, iż będę pracować z kobietami więźniarkami, nie mężczyznami, jak się obawiał. Ale on cały czas swoje — o „środowisku”, „otoczeniu”, „elemencie”, „poziomie”, „wykolejeniu”… Zapytałam go nawet w złości, po co chodzi do kościoła, skoro uważa jakąś grupę za podludzi, niegodnych wsparcia. Strasznie się obruszył, powtórzył, że nikim nie gardzi, ale dlaczego akurat ja muszę się w to pchać, skoro sama jestem słaba i podatna na różne wpływy…
Bardzo mnie to ostatnie ubodło, Cegło. Po raz pierwszy od lat mąż wspomniał o mojej „chorobie” w sensie negatywnym. Zawsze chwalił mnie za każdy mały kroczek naprzód, powtarzał, jaka jestem silna i dzielna. Teraz wali po oczach, że jestem wrakiem, który nigdy i z niczym sobie nie poradzi, na czele z samą sobą.
Nie zamierzam oceniać, odrzucać czy wręcz porzucać męża, gdy tylko ujawniła się nagle w nas ostra różnica poglądów. Ale nie po to przeszłam swoją trudną drogę, żeby teraz najbliższy mi człowiek stawiał mi nakazy i zakazy, lub podważał moją wiarę w siebie i innych ludzi.
Jak się powinnam Twoim zdaniem zachować?
Łucja
***
Droga Łucjo!
Przede wszystkim gratuluję Ci i namawiam: nigdy nie trać z oczu faktu, że tę trudną drogę, jak sama piszesz, przeszliście we dwoje. To bardzo ważne. Gwałtowna reakcja męża jest, owszem, zaskakująca, i może być dla Ciebie kompletnie niezrozumiała, nie wyciągaj jednak zbyt daleko idących wniosków. Myślę, że z racji własnej walki nieobce są Ci pewne mechanizmy psychologiczne, choćby te najprostsze. A właśnie z takimi mamy do czynienia w wypadku Twojego męża.
Wiesz lepiej ode mnie, że człowiek, który stoi przy nas murem przez kilkanaście lat i nigdy nie zawodzi, nie robi raczej wolty o 180 stopni bez powodu i nie zmienia się ot tak w osobę obcą, „złą”, taką, jakiej wcześniej nie znaliśmy. Dlatego podejrzewam, że sprzeciw męża podyktowany jest tylko miłością i troską, niczym więcej. Wygłasza obiegowe komunały o niebezpiecznych ludziach, z którymi miałabyś pracować, nie dlatego, że odmawia im prawa do istnienia, lecz dlatego, że pamięta Twoje upadki i Twoją kruchość, był Twoim „świadkiem”, a w tym pomyśle widzi bliżej nieokreślone zagrożenie dla Ciebie, dla tego wszystkiego, co Ci udało się wypracować przy Jego wsparciu.
Jego wyobrażenia o pracy w więziennictwie są zapewne mgliste i te wątpliwości powinnaś rozwiać przede wszystkim. Jeśli mąż uczestniczył w ten czy inny sposób w Twojej terapii, angażował się w Twój problem, na pewno nie będzie Ci trudno „podprowadzić” Go pod jakiś autorytet ze środowiska, które znacie już na wylot. Być może Twój opiekun, który zaproponował Ci tę pracę, jest najlepszym kandydatem. Męża trzeba wtajemniczyć szczegółowo w program takiej terapii dla ludzi przebywających w zakładzie karnym, poinformować Go, z jakiego rodzaju przewinieniami będziesz miała do czynienia, jakie (i czy w ogóle?) istnieją realne zagrożenia dla takiego pracownika, jakim miałabyś zostać. Niech poczuje się ważny, nadal Ci potrzebny, choć z dystansu.
Mąż chce być uczestnikiem tego, co robisz, ponieważ czuje, że jest za Ciebie odpowiedzialny, i z tego Go raczej nie wyleczysz. Nie rozum tego natomiast jako votum nieufności czy próbę przejęcia kontroli nad Twoim życiem i wyborami. On Cię kocha i podziwia. Więcej, wie dobrze, że chociaż Ci asystował w trudnych chwilach, większość pracy nad sobą wykonałaś samodzielnie. Gdybyś nie doszła do ściany i nie postanowiła sama czegoś ze swoim życiem zrobić – żaden człowiek by Cię do tego nie zmusił.
I jeszcze: mąż prawdopodobnie poznał dobrze i wziął sobie do serca pewne tezy terapii – na przykład tę o ciągłej czujności… Interpretuje ją dość prostolinijnie, z tej prostej przyczyny, że sam nigdy w nałogu nie był. Pewne rzeczy postrzega jako potencjalną „pokusę” dla Ciebie, a chciałby Ci oszczędzić powtórnych cierpień i zmagań. Weź to na karb Jego instynktu opiekuńczego, nawet jeśli w rozmowie z siostrą wyszedł w Twoich oczach na „betona”. A skoro nigdy Cię nie zawiódł, zapewne zasługuje na to, by rozważyć z Nim razem, mozolnie, detal po detalu, wszystkie „za” i „przeciw” dotyczące Twojej pracy, nawet jeśli będzie Cię to kosztowało jeszcze sporo czasu, wysiłku i cierpliwości.
Pomyśl sobie tak: teraz On jest bezradny i nie wie, co robić, bo Mu się wydaje, że ja chcę popełnić głupstwo bez konsultacji z Nim… Nie mogę tego tak zostawić, rzucając tylko informacyjnie „idę do pracy w więzieniu”, bo będzie Mu przykro i poczuje się odtrącony.
Popracuj nad tym ostro z człowiekiem, który nigdy Cię nie odtrącił ani nie zlekceważył – co w końcu może być ważniejszego?
Pozdrawiam Cię mocno i trzymam za Was kciuki!
Cegła
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze