Do zobaczenia w Pai
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuNie przypuszczałam, że maleńkie górskie miasteczko w północnej Tajlandii stanie się miejscem, które swym urokiem przyćmi rajskie krajobrazy południa. A może to we mnie jest potrzeba poszukiwania spokoju z dala od utartych szlaków? Choć doceniam urodę plaż i złotych świątyń, to najlepiej się czuję w miejscach, gdzie zamiast świateł dyskotek widać gwiazdy a zamiast dudniącej muzyki uszy drażni poranny koncert kogutów.
Pai, choć znane turystom, nie zatraciło kameralnego uroku. Nadal bliżej mu do wioski w Bieszczadach niż do Zakopanego. Dawniej Pai było osadą Szanów, teraz kręcą się tu członkowie górskich plemion Lahu i Lisu, muzułmanie z Birmy i Chińczycy z prowincji Yunnan.
Turyści są tu inni niż w znanych tajlandzkich kurortach. Przeważa typ luzaków z dredami, w rybackich spodniach, siwowłosych wiecznych hipisów i zwariowanych studentek przyjeżdżających tu, aby opisywać życie górskich plemion. Całe to towarzystwo śpi w prymitywnych domkach szumnie zwanych bungalowami, które rozsiane są po malowniczej okolicy. Stali mieszkańcy Pai to głównie emigranci z większych miast Tajlandii. Osiedlili się tu, aby móc w spokoju oddawać się swoim pasjom – malarstwu, fotografii, muzyce. Nic dziwnego, że na zaledwie kilku małych uliczkach, stanowiących centrum miasteczka, zlokalizowanych jest kilkanaście galerii, stoiska z rękodziełem, knajpki z dobrą muzyką.
Naturalną selekcję dla chcących odwiedzić Pai stanowi droga. Zaledwie 120 kilometrowy odcinek łączący Chiang Mai, stolicę górskiej Tajlandii z Pai pokonuje się od 3 do 5 godzin w zależności od pojazdu i kierowcy. Można tu jechać lokalnym autobusem w towarzystwie drobiu i paczek z zielskiem, co zajmuje zdecydowanie najwięcej czasu. Większość podróżnych wybiera jednak turystyczny minibus z klimatyzacją, ale nawet takie udogodnienia nie chronią przed chorobą lokomocyjną. Droga do Pai mogłaby być wykorzystywana w testach dla kosmonautów. Pasażer zasiadający w jakimkolwiek środku lokomocji jadącym do Pai ma wrażenie, że bezustannie obija się o ściany pojazdu. Jeden zakręt przechodzi w drugi, droga pnie się pod górę, by za chwilę ostro opadać. Jeżeli trafi się na kierowcę z ambicjami Kubicy, woreczki okażą się niezbędne. W biurze firmy przewozowej w Pai turyści zanim wsiądą do minibusu dopytują się o temperament kierowcy. — Crazy? – To może pojedziemy kolejnym busem - decydują.
Pai leży w rejonie złotego trójkąta, czyli szlaku przemytniczego między Birmą, Tajlandią a Laosem. Ulokowało się w dolinie w otoczeniu szczytów porośniętych gęstym lasem, wśród wodospadów, rzek, gorących źródeł, wiosek górskich plemion i zagród dla słoni.
Podczas krótkiego pobytu trudno wybrać spośród licznych atrakcji. Dlatego wielu przyjeżdża tu na dłużej. Na trekkingach, raftingach czy na lekcjach jogi lub tajskiej kuchni spotykają się te same osoby. Można też długo nie spotkać nikogo. Życie płynie tu niespiesznie, odmierzane porannym śpiewem koguta i mroźnym wieczorem spędzanym w knajpie.
Atrakcje znajdują się same. Może by tak dosiąść słonia? To nic, że zbliża się wieczór. Właściciel agencji turystycznej w ciągu kilku minut znajduje samochód i przemienia się w kierowcę. Siedzimy z tyłu na odkrytej części półciężarówki. Przed nami pusta, wijąca się droga pokryta suchymi liśćmi. Jesień? Tylko dlaczego jest tak upalnie. Łyse gałęzie drzew, spieczona słońcem ziemia, zapach palonych roślin – to wszystko nie pasuje do wyobrażeń o azjatyckim lesie. Ale do nachalnego skojarzenia z polskim krajobrazem nie przystają słonie, leniwie zajadające się kukurydzą. Wiozą nas dostojnie przez pole, po którym uganiają się wiejskie kundle, przez rzekę błyszczącą w świetle zachodzącego słońca i przez pastwisko bawołów. Wiejska sielanka w wydaniu tajskim, w porze suchej.
W okolicznych wioskach plemion Lahu i Lisu jest już mniej sielankowo. Brzęczą muchy, kury rozgrzebują podwórka. Widać tu codzienny znój i ubóstwo, choć to zdaje się nie mieć wpływu na uśmiech mieszkańców. Na spotkanie przybyszów zawsze wybiegną zasmarkane dzieciaki, kobiety w tradycyjnych strojach przyglądać się im będą z pozornym dystansem. Wystarczy drobny gest by potoczyła się rozmowa bez słów. Obie strony są siebie ciekawe. Może zdarzyć się zaroszenie do obejrzenia obejścia lub wspólne tańce.
Rano gorące źródła skrywają się za mglistymi oparami. Ścieżki wokół zbiorników z parującą wodą nawiedzają długonogie, płochliwe pająki. Słychać spadające liście i odgłosy lasu. Miejsce nie z tego świata, a dające się poznać wszystkimi zmysłami. Wieczorem światło płonących świec pląsa w gorącej parze. Turyści przyjeżdżają tu na motorach, żeby odświeżyć się przed nocą spędzoną w knajpie. Niektórzy bawili się tu niejeden wieczór.
Pai rzuca urok. Całe szczęście, że mamy wykupione bilety na samolot na dalszą podróż. Inaczej utknęlibyśmy w tej upalnej atmosferze luzu. Pai zapada w pamięć. Dopisuję je na prywatną listę najprzyjemniejszych miejsc na świecie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze