Być Polakiem za granicą
URSZULA • dawno temuMoje wyobrażenie - jak Irlandczycy mogą traktować Polaków, wzięło się głównie z tego, jak Polacy odnoszą się chociażby do licznie zamieszkujących nasz kraj Wietnamczyków. Zamiast cieszyć się z tego, że mogą choć trochę poznać inną kulturę i mają fajne knajpy z wietnamskim jedzeniem, niektórzy nasi rodacy wciąż raczą Wietnamczyków tekstami w stylu: - Rasistą to ja nie jestem, ale wszystkich żółtków, to bym powystrzelał.
Najłatwiej być Polakiem w Azji. Dla mieszkańców Japonii, Chin czy Korei Polska jest na tyle egzotycznym krajem, że jedyne, co im się z nim kojarzy, to Chopin. A to skojarzenie jest na tyle miłe, że właściwie nie ma wstydu, można uśmiechnąć się sympatycznie i uznać kontakt międzykulturowy za nawiązany. Wszystko jedno, że po chwili nasi uroczy, skośnoocy rozmówcy będą się dopytywać, czy w Polsce ubieramy się w kimona albo czy mieszkamy w iglo.
Być Polakiem w USA to już nieco bardziej irytująca sprawa. Amerykanie, nawet ci dość wykształceni, przeważnie w ogóle nie słyszeli o takim kraju jak Polska, a kiedy wyjaśniamy uprzejmie, że to w Europie Centralnej, dopytują się, czy może gdzieś pomiędzy Anglią a Francją, ponieważ są to jedyne kraje w Europie, o których słyszeli. I zaraz potem pytają, czy nasz kraj jest jakiś taki wyjątkowo mały, że nikt o nim nie słyszał.
W Europie Wschodniej każdy wie, gdzie jest Polska, a stosunki z miejscową ludnością układają się raz lepiej raz gorzej w zależności od tego, czy nasi dziadkowie lub pradziadkowie wyżynali się czy pili razem wódkę. Natomiast zdecydowanie najgorzej sytuacja przedstawia się na zachodzie Europy. Na przykład ja, mimo iż jestem osobą raczej zadowoloną ze swojego życia i statusu materialnego, kiedy tylko wysiadam z samolotu we Frankfurcie, Wiedniu, Paryżu czy Londynie, czuję się jakby wszyscy, zanim jeszcze w ogóle dowiedzą się, skąd przybywam, patrzyli na mnie jak na brudnego, zabiedzonego emigranta, który się tylko rozgląda, gdzie tu ukraść samochód i jakby tu zabrać pracę obywatelom ich zacnych krajów. A kiedy dochodzi już do bliższego spotkania i muszę poinformować rozmówcę, skąd jestem, modlę się w duchu, żeby nie usłyszeć czegoś w stylu: — No tak — teraz mieszka was tu całe mnóstwo. (jak od sympatycznego skądinąd Australijczyka w hotelu w Londynie) czy — A wiesz, że ostatnio w Polsce powstało sporo nowych miejsc pracy? (jak od Irlandczyka w tokijskim barze).
Najgorzej muszą mieć Polacy w Irlandii. Myślałam sobie, słuchając wywodu owego podpitego jegomościa o fali emigracji i dramatycznej sytuacji na rynku pracy. Pewnie właśnie z powodu tamtej rozmowy przed swoją pierwszą wizytą w tym kraju miałam trochę stracha. Skoro w niektórych irlandzkich miastach ponad połowa ludności to Polacy i to często jeszcze tacy, którzy nie wystawiają naszemu kraju najlepszego świadectwa, to jak Irlandczycy będą na mnie reagować? Czy uda mi się ich przekonać, że istnieją też tacy Polacy, którzy przyjeżdżają do Irlandii w celach czysto turystyczno — poznawczych, a nie po to, by zabierać ich rodakom pracę, przestrzeń życiową oraz generalnie świeże powietrze?
W niewielkiej, nadmorskiej miejscowości, w której się zatrzymałam, nie dało się uciec przed polskością, która brutalnie atakowała mnie ze wszystkich stron. Z pewnością co drugi mieszkaniec miasteczka był Polakiem, gdyż nasz ojczysty język rozbrzmiewał radośnie w sklepach i na ulicach, a w autobusach leciały przeboje Budki Suflera i Krystyny Prońko. W którą stronę bym nie spojrzała, w oczy wpadał mi napis po polsku, który informował na przykład o tym, że tu właśnie znajduje się polski sklep i jest w nim aktualnie przecena drożdżówek z makiem albo o tym, że w tym budynku niedługo otworzy się polskie solarium i salon fryzjerski. Przemierzając miasteczko z przewodnikiem w ręku — jak na rasowego turystę przystało, kiedy tylko słyszałam ojczysty język, uciekałam w popłochu, a sklepy z polską wędliną omijałam szerokim łukiem. Jednak nie udawało mi się tak całkowicie ukryć mojego pochodzenia. W pierwszej kolejności zdradzał mnie akcent. Kiedy na targu kupowałam świeże ryby i zapytałam sprzedawcę o nazwę jednej z nich, wyszczerzył zęby w ironicznym uśmiechu i odpowiedział z irlandzkim akcentem: — Dorsz. Na moje polskie pochodzenie wskazywały też zapewne jakieś inne cechy, bo zdarzało się, że kiedy ktoś mnie niechcący potrącił, mówił po polsku: — Przepraszam. Cały czas bałam się, że jakiś przypadkowo napotkany na ulicy Irlandczyk krzyknie w moją stronę: — Wracaj, skąd przyjechałaś!, a grupki dzieciaków zaczną rzucać we mnie kamieniami. Stało się jednak zupełnie inaczej.
Któregoś wieczora poszłam z przyjaciółmi do pobliskiego baru, w którym irlandzcy mieszkańcy miasteczka od dziesięcioleci spotykają się zawsze w środę wieczorem, grają na tradycyjnych instrumentach i śpiewają piosenki. Było miło i wesoło, gdy gdzieś tak przy trzecim piwie przysiadł się do nas siwiuteńki dziadek, Irlandczyk.
— Skąd jesteście? – zagaił.
— Z Polski – odpowiedziałam, mimo iż byłam dziwnie pewna, że świetnie o tym wie, skoro mieszka w miasteczku, w którym Polacy stanowią połowę mieszkańców.
— Aaa! – ucieszył się dziadek. – Byłem w zeszłym roku w Polsce, na Mazurach. Pięknie! I jakie dobre jedzenie! Na przykład golonka… — rozmarzył się.
Postanowiłam wypytać dziadka o stosunki polsko- irlandzkie.
– A nie przeszkadza panu, że sprowadziło się tu ostatnio tylu Polaków? – zapytałam nieśmiało.
Dziadek był wyraźnie zaskoczony.
— Widzisz tego faceta, który gra na gitarze? – wskazał na jednego z muzyków. – Zawsze, kiedy widzi, że w barze siedzi spora grupka Polaków, zaczyna grać Hej, sokoły.
Później rozmawiałam jeszcze z taksówkarzem, który opowiadał, jaką ma cudowną polską sąsiadkę, która zawsze opiekuje się jego psami, kiedy wyjeżdża na wakacje i przywozi z Polski wspaniałą wódkę z opiłkami złota oraz z kucharzem, który tłumaczył, że dopiero, gdy w budynku, w którym mieszka, otwarto sklep z polskimi wędlinami, dowiedział się, jak naprawdę powinna smakować szynka.
I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że moje wyobrażenie — jak Irlandczycy mogą traktować Polaków, wzięło się głównie z tego, jak Polacy odnoszą się chociażby do licznie zamieszkujących nasz kraj Wietnamczyków. Zamiast cieszyć się z tego, że mogą choć trochę poznać inną kulturę i mają fajne knajpy z wietnamskim jedzeniem, niektórzy nasi rodacy wciąż raczą Wietnamczyków tekstami w stylu: — Rasistą to ja nie jestem, ale wszystkich żółtków, to bym powystrzelał.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze