Z perspektywy osła
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuKraje kojarzą mi się z różnymi środkami lokomocji. Oprócz języka, potraw, muzyki, pamiętam sposób, w jaki przemieszczałam się po danym państwie. Owszem, prawie wszędzie na świecie można wynająć klimatyzowany samochód, ale czy podróż nim zapewni tyle doznań, co jazda wielbłądem lub podróż zatłoczonym chickenbusem? Z perspektywy osła widać i czuć więcej. I chociaż w krzyżu łupie i czasami zalatuje gnojowicą, to świat oglądany powoli smakuje inaczej. Gdyby tylko można było nie przejmować się czasem.
Kraje kojarzą mi się z różnymi środkami lokomocji. Oprócz języka, potraw, muzyki, pamiętam sposób, w jaki przemieszczałam się po danym państwie. Owszem, prawie wszędzie na świecie można wynająć klimatyzowany samochód, ale czy podróż nim zapewni tyle doznań, co jazda wielbłądem lub podróż zatłoczonym chickenbusem?
Być w Wietnamie i nie jechać motocyklem, to tak jak wybrać się do Włoch i nie spróbować makaronu. Jak wyglądałby Rzym bez kolorowych skuterów, Pekin bez rowerów a Nowy Jork bez żółtych taksówek?
Świat wolno przewijający się za oknem pociągu i ten widziany z samolotu, to to samo miejsce, a jednak odbierane zupełnie inaczej. Nie ma kraju, który ma tylko jedno oblicze. Jedno wiem na pewno. Podróżowanie lądem jest dużo bardziej emocjonujące.
Pierwszy kontakt z obcą kulturą nawiązujemy zazwyczaj na międzynarodowym lotnisku. Nie mogąc doczekać się pierwszych wrażeń natrafiamy na kulturę eksportową. Opakowaną w uśmiech ładnych pań z hotelowych recepcji, które witają przylatujących biznesmenów. Owianą zapachem perfum ze sklepów wolnocłowych, brzęcząca narodową muzyką sączącą się z głośników przy odprawie paszportowej. Lotniska to przedłużenie powietrznej przestrzeni, strefy niczyjej, oszklone terraria zawieszone w prawdziwym czasie, przylegające do prawdziwej ziemi, na której nie wszyscy postawią swoje stopy. Tłum przeleje się z samolotów, przez bramki do klimatyzowanych taksówek i dalej do hoteli o marmurowych posadzkach, do biur w wieżowcach i nowoczesnych sal konferencyjnych. Coraz mniej nas obchodzi miejsce, coraz więcej sprawa do załatwienia.
A ja wciąż na lotnisku czuję zapowiedź przygody. Skrywaną pod zapachem kawy i kanapek, w widoku turbanów, jarmułek i sari. Nawet w sztucznych ptaszkach wyśpiewujących trele na lotnisku w Dubaju, nawet w uniformie uśmiechu tajskich celniczek. Jeszcze tylko przesuną się ruchome drzwi i ujrzę inny świat.
W cieplejszej części świata rządzą motory. W Azji z lotniska można udać się do centrum motorową taksówką. Przeszkodą nie są ciężkie bagaże czy spore gabaryty europejskich turystów. Motocykl w Azji wszystko wytrzyma. Gorzej z nerwami turysty. Ciężko nie krzyczeć podczas ostrych zakrętów, nagłego wjazdu między autobusy, niezatrzymywania się na czerwonym świetle, ocierania się o worki pełne makaronu. Trudno nie zemdleć jadąc pod prąd wprost na rozpędzone inne jednoślady. Nawet najbardziej strachliwy turysta po pewnym czasie przyzwyczaja się i przestaje go dziwić tapczan przewożony motorem, czy trzy spore prosiaki i tuzin drobiu przymocowane do pojazdu.
Po motorowym szaleństwie w Sajgonie można pokochać ten środek transportu. Kiedy więc po kilku latach trafiłam na Bali, zapragnęłam przypomnieć sobie wiatr we włosach i adrenalinę we krwi. Pech chciał, że na motocykl przyszło mi usiąść ciemną nocą wraz z dziadkiem o posturze sporego krasnala. Dziadek z wysiłkiem ulokował mój wielki plecak na zbiorniku z paliwem, założył ciemne okulary i pomknęliśmy w ciemną noc. Pomknęliśmy, a raczej popełzliśmy, bo motocykl nie dał rady rozpędzić się więcej niż 20 km na godzinę. Dzięki czemu trasa, którą miałam zamiar pokonać w 40 minut, wydłużyła się do prawie 3 godzin. Bolesnych godzin. Nogi zdrętwiałe, ramiona przygniecione podręcznym plecakiem, włos rozczochrany, muchy w zębach, widoków brak, bo ciemności kryły ziemię. Ale za to jedna nauczka. Motor w Wietnamie to nie to samo, co motor w Indonezji. Od tej pory rozróżniam motory.
Ale skoro nawet dzieci w Azji jeżdżą na motocyklach, to ja też spróbuję – postanowiłam któregoś dnia, podczas pobytu w Tajlandii. Załatwiłam formalności związane z wypożyczeniem, wzięłam kask i ruszyłam po odbiór swojego pojazdu.
— Jeździłaś kiedyś? - zapytał chłopak wydający sprzęt. Mruknęłam coś wieloznacznie, bo przecież na motorze siedziałam wielokrotnie, tyle, że zawsze ktoś inny go prowadził. — OK – ciągnął dalej najwyraźniej biorąc mnie za niezbyt rozgarniętą. — Jak można nie znać się na motorach? W takim razie najważniejsze to „keep balance” - kontynuował - A potem tylko „go”. Balans jakoś złapałam. Ruszyć też potrafiłam. Szkoda tylko, że nie zdążyłam dowiedzieć się, gdzie są hamulce. Trudno, na przyszłość będę wiedziała, o co pytać szczegółowo.
W porównaniu z motorem rower wydaje się dziecięcą igraszką. Cóż w tym może być trudnego? Pewnie nic. Pod warunkiem, że ma się minimalną kondycję i cokolwiek wie się na temat trasy, którą się będzie jechało.
Ja wiedziałam sporo, czyli tyle, że odcinek, który jest na mapie, jest krótki. O rowerze z gwatemalskiej wypożyczalni też coś wiedziałam – jest stary, skrzypiący jak drzwi od obory i zielony jak trawa w maju. Ruszyłam. Moi towarzysze podróży też. Słoneczko świeciło, wokół tropikalny las, pusta asfaltowa droga. Przyjemnie jak na niedzielnej przejażdżce w parku. Już nawet skrzypienie roweru wydawało się melodyjne. Tylko dlaczego niespodziewanie skończył się asfalt? Dlaczego słońce zaszło? No i już zupełnie nie rozumiem, dlaczego droga wiedzie pod górę. Kilometr, dwa, cztery, osiem. Przestałam widzieć kierownicę roweru. Wokół gęsta mgła. Zimno, coraz zimniej. Moje nagie ramiona pokryły się szronem. O ja durna, czemu nie wzięłam kurtki? Ale kto by myślał o kurtce siedząc w słonecznej dolinie? Dobrze, że choć starą gazetę mam przy sobie. Papier trochę chroni przez chłodem. Nie chroni przed zdziwionymi spojrzeniami Indian. Też bym się gapiła, gdybym widziała ciężko dyszących ludzi odzianych w gazety.
O dziwo ani strój, ani twarze oblane potem nie przeszkodziły nam w zatrzymaniu dwóch ciężarówek, które podrzuciły nas do miasta. Dlaczego dwóch? Na jednej jechała nasza jedenastoosobowa załoga, a na drugiej rowery. Okazuje się, że liczebność grupy nie jest przeszkodą w łapaniu stopa. Jeżdżąc przez Meksyku i Gwatemalę kilkakrotnie udawało nam się zapakować na jakąś ciężarówkę całą grupą.
Podczas wypraw zdarzało mi się jechać na koniu, ośle, wielbłądzie, słoniu, w bagażniku samochodu, w dziurawym canoe, bryczką, promem, łodzią, kajakiem, pociągiem spalinowym i niezliczoną ilością autobusów. Szczególnie polubiłam chickenbusy w Ameryce Środkowej – powolne, śmierdzące spalinami, ale za to świecące niczym choinki i zawsze pełne drobiu i paczek. Podróż takim pojazdem zawsze jest zagadką. Dojedzie, czy nie dojedzie? A jak dojedzie, to czy tam, gdzie chciałam, czy do domu kuzyna, któremu kierowca obiecał kilka kur. Pytanie o czas przejazdu jest z natury głupie, bo przecież autobus dojedzie, kiedy dojedzie. A w czasie podróży można zająć się zawieraniem znajomości. Nie jedna skończyć się może zaproszeniem do domu, wspólnymi zdjęciami i ucztą na poboczu drogi.
Czy to wszystko możliwe byłoby w samolocie? Z perspektywy osła widać i czuć więcej. I chociaż w krzyżu łupie i czasami zalatuje gnojowicą, to świat oglądany powoli smakuje inaczej. Gdyby tylko można było nie przejmować się czasem. Tego życzę sobie i wam w Nowym Roku.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze