Gili Meno
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuNiebezpieczne miejsce. Kto tu raz usiądzie, nie ma ochoty wstać. Czy to widok błękitnej wody z zamglonymi górami w tle tak hipnotyzuje czy szum morza? Śniadanie przeciąga się do południa, obiad do wieczora, kolacja do rana. Wypożyczone płetwy i maski grzeją się w słońcu, a my drzemiemy na podłodze wyplecionej z liści palmy. To nic, że za chwilę zrobi się za późno, żeby oglądać żółwie i morskie ryby. Nie mamy siły wstać. Nie mamy też najmniejszej ochoty robić czegokolwiek poza byciem tu i teraz.
Nad plażą w Bangsal kołują ważki. Są wielkie, szmaragdowo-chabrowe i całkiem smaczne, jak zapewnia mnie właściciel łodzi. Łajba jest długa i stara, gdzieniegdzie biała od soli, miejscami z odłażącą farbą. Wykonane z błękitnej folii zadaszenie, nie zapewnia cienia. Nie ma też siły walczyć z wiatrem i wodą. Jego strzępy podskakują na falach wraz z czwórką turystów podążających do „house of mosquitos”. Dom komarów, to złośliwa nazwa wysepki Gili, nadana jej przez zazdrosnych mieszkańców dwóch sąsiednich wysp Trawangan i Air. Wszystkie trzy zaliczane są do indonezyjskiej wyspy Lombok i słyną z najlepszych miejsc do nurkowania. Nic dziwnego, że ściągają tu turyści z całego świata. Najtłumniej odwiedzana jest Gili Trawangan, dawna kolonia karna przemieniona w głośny, nigdy nie zasypiający ośrodek wypoczynkowy. Spokojniejsza i otoczona koralowcami Gili Air leży najbliżej Lombok. Mnie i koleżankę interesuje najbardziej bezludna i najmniej turystyczna Gili Meno.
Płyniemy wprost na zachodzące słońce. Wysokie fale moczą plecaki i ubrania. Łódka cumuje w sporej odległości od brzegu. Kalecząc stopy o koralowce brodzimy w ciepłej, przezroczystej wodzie by potem suszyć je w białym, nagrzanym od słońca piasku. Wyspa pachnie sosnami i morzem. Znalezienie noclegu nie stanowi problemów. Turystów prawie nie ma. Nieliczni tubylcy pozdrawiają nas przyjaźnie. Hello, złapaliśmy tuńczyka na kolację, odwiedzicie nasz warung? Hej dziewczyny - pośpiewacie z nami przy gitarze? Może macie ochotę na zimne piwo? – słyszymy zanim uda nam się przejść kilkaset metrów i zrzucić ciężkie plecaki na pełnej piasku podłodze w bungalowie blisko plaży.
W drewnianym domku, nad którym opiekę sprawuje około czterdziestoletni fan futbolu o imieniu Eko, nie ma słodkiej wody. Na całej wyspie jej nie ma. Mieszkańcy na potrzeby kuchni przywożą ją z Lombok na łodziach. Do kąpieli musi wystarczyć morze lub prysznic z morską wodą. Łazienka w bungalowie nie ma też dachu. No bo niby po co? Bez dachu lepiej słychać szum morza i nawoływania geko, tutejszych jaszczurek. Gdyby tylko komary odpuściły sobie ataki.
Wyspę Meno można obejść spacerkiem w ciągu dwóch godzin. Długa na około 3 km i szeroka na około półtora da się poznać jednego wieczoru. Wystarczy krótka przechadzka, żeby wiedzieć kto jest kim, gdzie mieszka i czym się zajmuje. Kto ma łódź, kto krowę, gdzie jest miniaturowy meczet a gdzie słone jezioro. Znacznie więcej czasu potrzeba na poznanie tego, co znajduje się pod wodą. Na to jednak można przeznaczyć jedynie poranne godziny, kiedy przypływ zaprasza morze na plażę, a fale są na tyle małe, by nie przeszkadzać w eksploracji raf koralowych z fajką i maską.
Wieczór to dla mieszkańców wyspy czas gotowania posiłków. Kiedy morze odsłania przybrzeżne rafy, dzieci wybiegają z wiaderkami w poszukiwaniu krewetek i innych morskich przysmaków. Wraz z nastaniem ciemności wyspę otula zapach grilla, czosnku i sosu sambol.
Nasze dwie noce na Meno są jasne. Księżyc w pełni zawisł na granatowym niebie i oświetla srebrzystą poświatą czubki palm i pajęczyny utkane przez wielkie, czarne pająki. Przy świetle księżyca z łatwością odnajdujemy na plaży wielkie muszle. Słuchamy morza i świerszczy, do których nad ranem dołączają chóry kogutów i zawodzenie muezina.
Posiłki na Meno je się w domkach na plaży. Jest podest na palach, dach z liści palmowych i poduszki.
Z pozycji domku na plaży życie na wyspie wydaje się rajem. Nie ma tu samochodów, pośpiechu, tłumu, iluzorycznych karier. Czasami przejedzie dokar — konna bryczka, jedna z dwóch, czy trzech na wyspie. Senną atmosferę zakłóca jedynie popołudniowy powrót łodzi rybackich, muczenie krów lub krzykliwe polowania geko. Czy dla mieszkańców Meno jest wystarczająco dobra? Kiedy patrzę na maleńkie chatki bez wygód i słodkiej wody, kiedy słucham opowieści Eko, o rozstaniu z rodziną spowodowanym koniecznością zarobienia na edukację dzieci, widzę inną twarz edenu. Widocznie słońce, biały piasek, palmy i owoce morza nie zawsze wystarczają do szczęścia. Jedno jest jednak pewne. W takim miejscu łatwiej o uśmiech i spokój. Nawet kiedy nie ma się nic w kieszeni, to ma się słońce, które ogrzeje, morze, które nakarmi i gitarę, która rozweseli.
Od mojej wizyty na Meno minęło kilka miesięcy. Przywiezione stamtąd muszle przypominają mi teraz o wyspie, której nie ma na wielu mapach. Skoro Meno jest tylko maleńkim punktem na Ziemi, to jak mały jest człowiek na tej wyspie? Ogrom świata można odczuć tylko wyruszając w podróż.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze