Sprawa (przez duże S)
JOANNA BUKOWSKA • dawno temuSiedzieliśmy sobie tam, gdzie zawsze, i kilkoro nas było. Wieczór, może dziesiąta, może wcześniej, ludzi ani dużo, ani mało, poniedziałek. Nuda, proszę Państwa. Co raz to ktoś z nas budził się z otępienia i rzucał do tego, co najbliżej baru siedział: skocz no do baru po piwo, a w końcu i jemu się znudziło, i poszedł, i zostało nas jeszcze mniej.
I wtedy nagle, zdawać by się mogło bez specjalnej przyczyny, P. powiedział do K.: no to złóżmy się na rękę. Czy może K. powiedział to do P.? Dość, że towarzystwo ożywiło się co nieco, chłopcy będą się składać na rękę, wreszcie chwila rozrywki, choć tyle razy już się wszyscy składali, pokrzyczało się (dawaj, dawaj!, albo: nie daj się!), ten położył tego, ten tamtego, o owym było wiadomo, że kładzie wszystkich, więc nikt nie chciał się z nim siłować, poklepywali się potem po ramieniu (no, stary, dobry jesteś), stawiali sobie piwo. I tyle. I tym razem też miało być tylko tyle, a w każdym razie nikt nie spodziewał się, że mogłoby być inaczej, skoro zawsze tak samo.
Siedli na wprost siebie, podwinęli rękawy. Złożyli ręce na stole, przymierzyli się, chwycili pięść w pięść. Dziewczyny powierciły się, pochichotały troszkę. Spojrzeli po sobie, spojrzeli w prawo, w lewo, uśmiech pod nosem, no, zobaczymy, kto lepszy. Barman żachnął się, znowu będą się wygłupiać, elita intelektualna, psiakrew.
Drgnęło w tych pięściach, jak to zwykle w pierwszej sekundzie, kiedy się mierzą, bo a nuż uda się od razu uzyskać przewagę. Żyły się napięły, aż miło, pobielały kostki, stwardniały przeguby, aż się którejś tam wyrwało: je-ju! Może to nawet mnie.
Początkowo szala zwycięstwa przechylała się odrobinę i raz po raz na czyjąś stronę i wówczas usuwałam pospiesznie spod zaciśniętych pięści szklanki, popielniczki, zapalniczki i wszystko, co mogłoby przeszkodzić, stanąć na drodze między stołem a wierzchem dłoni K. lub P., ale nie było to po prawdzie potrzebne, bo jakoś tak, czy to przez męską solidarność, czy prędzej z jakichś nieznanych nam powodów okazało się, że i owszem, położą się, ale prędzej do grobu, niż jeden drugiego zdoła na rękę położyć.
Tuż obok K., niemal pochylony nad nim, siedział W., przyjaciel, ba!, anioł stróż, tylko czekałam aż mu ze stupięćdziesięciokilowej jego postury, z pleców jak góra mięsa, wyrosną wielgachne, śnieżnobiałe skrzydła, że nimi zmiecie ze stołu wszystko razem z nami, że z woli boskiej nakaże K. wreszcie położyć na rękę P., bo ileż można? Zaciskał pięści, twarz mu wykrzywiał grymas, o matko, jaki straszny grymas – taki pierwotny i dziki. Gdybyż W. zdołał dodać K. choć części swojej siły, ten już dawno położyłby P., problem w tym, że oni siłowali się nie tylko na ręce. Gdyby tak było, przestali by po chwili, ktoś krzyknąłby, remis, chłopaki, poklepaliby się po ramieniu (no, stary, dobry jesteś), otarliby pot z czoła (to kto teraz stawia piwo?), wysłuchali komplementów od tej czy od tamtej, zadowoleni, że znaleźli w sobie równych. Ale nie. Oni się siłowali na śmierć i życie, że nie ma: kto przegra, stawia piwo, ale jakby ten, co przegra, miał przestać istnieć, jakby pamięć o nim i każda myśl o nim, ta co przedtem i ta co potem, miała się wymazać, więc przegrać nie bardzo wypada. Nawet o kobietę wypada przegrać, ale zaczęło wyglądać na to, że o to, o co oni się siłują, przegrać nie wypada.
Napięcie z każdą chwilą rosło jak bawole jajo, a razem z napięciem rósł wielki znak zapytania: o co? O przekonania polityczne? Religijne? Społeczne? Polityczno-religijno-społeczne? O pieniądze? O władzę?
Udzieliło mi się i poszłam siusiu, nie, żeby chciało mi się siusiu, ale – myślę sobie – wrócę, to już będzie po wszystkim, żaden normalny człowiek nie jest w stanie wytrzymać tak długo. W toaletce z przyjemnością poprzeglądałam się w lusterku, żeby zająć swe myśli czy innym, wróciłam, no nie, oni dalej. Czasem co drgnie w jedną stronę bądź w drugą stronę, ale generalnie od jakiegoś czasu dwie piąchy tkwią nad stołem nieruchomo, choć się w nich jak diabli gotuje. Zaciśnięte szczęki, stalowe spojrzenia, w oczach – atawistyczna wola walki do końca, na amen, oto siła, oto potęga, łapska jak bochny chleba, żyły napięte. Oni się siłują o Sprawę, myślę sobie, Sprawę, której ja swoim kobiecym rozumem pojąć nie zdołam, to ja się może wycofam, cóż tu po mnie. I sobie poszłam, nie doczekawszy końca tej fascynującej rozgrywki.
Nazajutrz spotykam W. i pytam: ty, o co oni tak? W. spojrzał na mnie jakoś tak smutno i mówi:
O samochodzik.
Ekskjuzmi? Samochodzik, cium, cium? No, mówi W., o takie auteczko. Resorówkę. Z drzwiczkami otwieranymi. K. kupił je wczoraj w kiosku. I przegrał, kurczę.
Jak was nie kochać, chłopaki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze