Kultywowanie tradycji
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuPorośniętego trzciną, rzęsą wodną i glonami zimne wody jeziora Titicaca otaczają zielone i łagodne wzniesienia. Rozłożone na nich miasteczko Puno kultywuje tradycje pierwszych Inków. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów od jeziora wciąż istnieją domostwa, w których czas się zatrzymał, a pozostałe nekropolia świadczą o ważności tego miejsca dla inkaskich potomków.
Po pierwszej nocy w Puno budzę się rano w śpiworze, przywalona jeszcze czterema kocami, którymi poprzedniego wieczora nakrywałam się dygocząc z zimna. Przenikliwy chłód wreszcie minął. Czuję w ustach dziwną lepkość i słodkawy smak. Z nosa leci mi krew. Organizm przyzwyczajony do życia na nizinach nie wytrzymuje wysokiego ciśnienia i drobne naczynia krwionośne pękają. Miasto mieści się na wysokości ponad 3.800 m n.p.m. Bez wcześniejszego przygotowania, ciężko przyzwyczaić się do tutejszych warunków atmosferycznych. Brak tlenu w powietrzu utrudnia czasem złapanie tchu, powoduje bóle głowy i zmęczenie. Krwotok na szczęście szybko mija.
Wyglądam przez okno, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Wczoraj Puno powitało nas zimnem i deszczem. Dziś promienie słońca wyzierają zza chmur i widać, że zapowiada się ładny dzień. Jak zwykle rano na takich wysokościach pijemy do śniadania herbatę z koki, licząc, że poprawi nasze samopoczucie i usunie dolegliwości choroby wysokościowej.
Peruwiańsko – boliwijski ściek
Przyjechaliśmy do Puno, nad najwyżej położone żeglowne jezioro świata. Chcemy dostać się na trzcinowe pływające wyspy, budowane od lat tą samą techniką przez Indian Uros. Titicaca to miejsce uważane za szczególnie ważne w kulturze i tradycji Peru. Według legend, z zajmującego 8 tys. km2 rozlewiska, wyłonili się pierwsi Inkowie – Manco Inka i jego siostra, a zarazem żona – Mama Ocllo. Zapoczątkowali dynastię Inków i założyli ich pierwszą stolicę – Cuzco.
O pływających wyspach na jeziorze słyszałam dużo wcześniej i nie mogłam się doczekać, kiedy je zobaczę. Ponieważ oczekiwanie potęguje tylko emocje i ciekawość, zostawiamy trzcinowe wyspy na wieczór. A rano wybieramy się do położonej ponad 30 km miejscowości Sillustani, gdzie mieści się cmentarzysko dawnych Indian.
Wsiadamy bo busa, by wyjechać z miasta. Wspinamy się powoli po łagodnym łuku wzniesienia. Przed nami rozciąga się widok na Titicaca. Rozlewające się między pagórkami i cyplami, jezioro odbija w sobie błękit nieba, zieleniąc się porastającymi je wodorostami.
Usypane na zboczach domostwa sprawiają wrażenie sielskiej krainy. Niestety, ludzie mieszkający w pobliżu jeziora produkują nieczystości, trafiające potem do wód zbiornika. To z ich powodu Titicaca jest coraz bardziej brudne, a powstające produkty uboczne procesów gnilnych stanowią pożywkę dla bakterii beztlenowych, sinic i szybko namnażających się glonów. Jezioro jest zanieczyszczane zarówno przez mieszkańców Peru, jak i mieszkańców sąsiadującej Boliwii. Duża objętość wód pozwala wchłonąć w siebie sporą ilość nieczystości, ale takie postępowanie jest krótkowzroczne i za jakiś czas, gdy w jeziorze będzie coraz mniej ryb, a Indianie Uros zaczną przenosić się do miasta, trzeba będzie ratować środowisko naturalne i w pośpiechu stawiać oczyszczalnie ścieków.
Grobowce wśród łąk
Tymczasem przejeżdżamy przez uroczą krainę: kąpiące się w ostrym słońcu zielone wzgórza, na których pasą się lamy i alpaki, gdzie stoją chłopskie zagrody, a ich właściciele z motykami na polach spulchniają grządki. Dojeżdżamy do Sillustani. Z dołu wzniesienia widać wzbijające się w górę okrągłe, wysokie grobowce. Podchodzimy pod górę, mijając po drodze święty krąg poświęcony bogom, w którym skupia się największa energia. Kto postoi przez chwilę w jego wnętrzu, powinien poczuć przypływ siły i mocy. Oczywiście nie omieszkamy skorzystać z takiej okazji. Energia przyda się na pewno podczas wędrówki po pagórkach.
Okrągłe, zbudowane z ciosanych kamieni, wysokie na 12 metrów groby, zwane chullpas, mieszczą w sobie całe rodziny i dobytek ludu Colla, przewyższającego znacznie wiedzą architektoniczną dawnych Inków. Ci ostatni podbili Colla około stu lat przed przybyciem na te ziemie Hiszpanów, czyli w XV w. Wtedy grobowce przestały już być budowane i od tamtej pory kryją tajemnice wymarłego rodu Colla. Starannie ułożone na sobie wielkie głazy przez lata opierały się zniszczeniom i erozji. W starszych grobowcach widać jeszcze ochronną warstwę wapienną, stanowiącą rodzaj otynkowania grobowców. W nieco nowszych, na kamiennych blokach wykute są ozdoby w formie biegających jaszczurek lub wijących się węży.
Grobowce położone są w przepięknym miejscu: między dwoma niedużymi jeziorami, na zielonych łąkach. Peruwiańczycy z szacunku do przodków nie osiedlają się w pobliżu nekropolii, choć uroda tego miejsca kusi. Duchy Colla mają prawo do swoich ziem i do tego, by mieć zapewnione spokój i ciszę. Czasem tylko ktoś przyprowadzi tutaj swoje alpaki na wypas.
Niejadalny sos
Nie chcąc zakłócać spokoju duchów, schodzimy do busa. Przy nim ustawiły się kobiety z rękodziełem: chustami, swetrami, koralami, amuletami, melonikami. Każda okazja do potargowania się jest dobra, więc zanim wyruszymy w drogę, zaopatrujemy się w różne tutejsze wyroby.
Wracając do Puno zatrzymujemy się przy wiejskiej zagrodzie. Witają nas lamy i alpaki. Z domu wychodzi starsza kobieta z obowiązkowym melonikiem na głowie i gościnnym gestem zaprasza nas do środka. Kroi chleb, ziemniaki i razem z prażoną kukurydzą wystawia na talerzykach. Do tego podaje różne sosy. Zadziwia nas jeden z nich o nieco gęstej konsystencji, brunatnym kolorze i dziwnym zapachu. Towarzyszący nam Peruwiańczyk wyjaśnia, że to rozmoczona płynna glina, w której się macza ugotowane kartofle i zjada. Gdy patrzymy na niego z niedowierzaniem, że glinę traktują tu jak sos, ten bierze kawałek ziemniaka, macza w gęstej cieczy i po prostu zjada.
Skromne siedlisko uderza prostotą i zaskakuje nas na każdym kroku. Aż trudno uwierzyć, że w pobliżu jest cywilizacja, prąd, puszkowana żywność i telewizja. Przy jednej z chat, pod strzechą, tuż obok wiszącego czosnku, papryczek i rozmaitych ziół, wisi butelka. W niej widać zwiniętą w kłębek biało – szarą żmiję, zanurzoną w przezroczystym płynie. Miejscowa nalewka z węża podobno pomaga na wiele dolegliwości.
Kuchnia jest na zewnątrz, pod gołym niebem, przy kamiennym, prostym piecu. Za murkiem, przy kaktusach, mieści się sypialnia. Zagroda, w której na noc zamykane są zwierzęta znajduje się w innej części placu. Tuż obok domu wygospodarowano mały ogródek, gdzie właściciele uprawiają najpotrzebniejsze warzywa. A przy ogródku jest miejsce na niewielką zagrodę dla świnek morskich, zbudowaną po części z kamieni, a po części z wyschniętej gliny. Są w niej korytarzyki i zadaszone ocienione sienie. Podłogę wyścieła świeża trawa. Świnki podgryzają ją, wesoło baraszkując w swojej mini zagrodzie. Nie wiedzą, że to królewskie traktowanie człowiek zapewnia im tylko z troski o samego siebie, swój żołądek i podniebienie. Gdy gospodarze poczują potrzebę zjedzenia świeżego mięsa, świnki trafią na ruszt.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze