Tysiąc miast w jednym
URSZULA • dawno temuNa początku pobytu w obcym kraju wszystko jest szokujące, przerażające i zachwycające zarazem. Po pewnym czasie powoli się jednak przyzwyczajamy. Znamy już najbliższą okolicę, wiemy, jak poruszać się po mieście. Zaczynamy się czuć bezpiecznie, jak w domu. Jednak Tokio to miejsce, które wymyka się takim uogólnieniom.
Na początku pobytu w obcym kraju wszystko jest szokujące, przerażające i zachwycające zarazem. Najprostsze codzienne czynności stają się skomplikowane, a wyjście do szkoły czy na zakupy to wielka wyprawa w nieznane. Po pewnym czasie zaczynamy się jednak przyzwyczajać. Znamy już najbliższą okolicę, wiemy, jak poruszać się po mieście, mamy swoje ulubione sklepy i restauracje. Miasto jest już oswojone, więc zaczynamy się czuć bezpiecznie, jak w domu.
Jednak Tokio to miejsce, które wymyka się takim uogólnieniom. Pamiętam pierwszą rozmowę ze znajomym, który mieszka tu już prawie 11 lat, przeprowadzoną zaledwie po miesiącu mojej tokijskiej przygody. Na pytanie, jak mi się podoba miasto, odpowiedziałam:
– Wiesz, to dopiero miesiąc, ciągle jeszcze nie mogę tego wszystkiego ogarnąć…
Znajomy roześmiał się i odpowiedział:
– Ja tu mieszkam prawie 11 lat i też jeszcze nie mogę tego wszystkiego ogarnąć!
Tokio to miasto, w którym po pół roku pobytu ciągle zdarza mi się jeszcze zgubić po drodze z dworca do domu, a to, że byłam w jakimś miejscu pięć razy, wcale nie oznacza, że trafię tam po raz szósty. Miasto jest olbrzymie, nie ma jednego, określonego centrum, oplata je sieć linii kolejowych, których dworce same stanowią jakby małe centra. Do tego nie istnieje tu coś takiego jak adresy w takim znaczeniu, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Tylko główne ulice mają nazwy, ale i te nie są używane do zapisywania adresów. Adres to nazwa dzielnicy i kilka numerów, które pewnie mówią coś pracownikom poczty, ale niewiele przeciętnemu śmiertelnikowi, oraz nazwa budynku. Bo w przeciwieństwie do ulic każdy budynek w Tokio ma nazwę (mój to Rhein House, czyli Dom Renu, proszę nie pytać dlaczego).
W powszechnym użyciu są mapki, często odręcznie rysowane przez znajomych lub wydrukowane ze stron internetowych. Uzbrojona w nie powinnam teoretycznie być w stanie dotrzeć tam, gdzie chciałam, jednak w praktyce prawie zawsze gubiłam się gdzieś w miejskim gąszczu. Bezimienne, wąskie uliczki wiją się i przechodzą jedna w drugą, a na kilkadziesiąt metrów kwadratowych przypadają trzy McDonaldy, więc nie za bardzo wiadomo, który odpowiada temu zaznaczonemu na mapce jako punkt orientacyjny. Dlatego Tokio to miasto, którego nie da się zwiedzać z przewodnikiem w ręku. Po kolejnej próbie dotarcia do konkretnej świątyni czy muzeum, podczas której przez pół godziny bezskutecznie starałam się poruszać zgodnie z wyrysowaną w przewodniku mapą, postanowiłam zmienić taktykę. Po prostu wybierałam dowolny dworzec, jechałam tam i włóczyłam się, chłonąc specyficzną atmosferę każdego z przydworcowych „centrów”. Wcześniej zresztą też, podczas wypraw z przewodnikiem, natrafiałam na coś zupełnie innego niż to, czego szukałam, ale równie interesującego.
A więc co widziałam w Tokio? Pałac cesarski, który znajduje się w centralnej części miasta, otoczony kompleksem parków, grubymi murami i fosą, przeważnie zamknięty dla zwykłych śmiertelników. Dzielnicę Shinjuku, z jednej strony siedzibę władz miasta, wielkich szklanych wieżowców i zapracowanych sararimanów, a z drugiej podejrzanych lokali oferujących wszelkie możliwe rodzaje usług seksualnych i arenę porachunków mafijnych. Harajuku, dzielnicę sklepów dla młodzieży oferujących najbardziej szalone kostiumy, maskotki i gadżety oraz stolicę licealistek, które co niedziela przebierają się za postacie z kreskówek lub we własne autorskie kostiumy i pozują ku uciesze turystów do zdjęć na mostku tuż obok wzniosłej świątyni Meiji.
Odwiedziłam Akihabarę – królestwo fanów japońskich komiksów manga, zwanych otaku (świrami), gdzie mieszczą się tysiące sklepów sprzedających tanią elektronikę i gadżety związane z postaciami z kreskówek, a zgarbieni okularnicy odrywają wzrok od komputera tylko po to, by udać się do salonu masażu, w którym pracują dziewczynki przebrane w stroje francuskich pokojówek (ostatni krzyk mody!). Asakusę – dawne japońskie przedmieścia, gdzie uliczki pełne są niskich drewnianych domków, w których mieszczą się siedziby nie najlepszej klasy trup teatralnych japońskiego tradycyjnego teatru kabuki, w którym nawet role żeńskie grają mężczyźni. Są tam też sklepy sprzedające plastikowe jedzenie używane na wystawach restauracji. Uliczki spowijają opary kadzideł z gigantycznej świątyni buddyjskiej Sensoji.
Poznałam Shibuyę, przeraźliwie zatłoczoną dzielnicę luksusowych domów towarowych, gdzie pod budynkiem 108 gromadzą się licealistki, które oferują rozmaite usługi seksualne, takie jak na przykład sprzedaż używanej bielizny, by zarobić na torebki od Louisa Vuittona. Codziennie odnajduję miejsca i zjawiska, o których istnieniu nie miałam pojęcia, i nie mogę uwierzyć, że wszystko to było pod nosem cały czas, a nigdy przedtem się na to nie natknęłam. Tokio ma w sobie tysiąc miast, można znaleźć tu dosłownie wszystko i wydaje się, że moment, w którym będzie można powiedzieć, że dobrze się zna to miasto, może nigdy nie nastąpić… I dlatego właśnie niejeden z mieszkających tu na stałe obcokrajowców opowieść o swojej tokijskiej przygodzie rozpoczyna od słów: „Na początku miałem tu zostać tylko trzy miesiące…”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze