Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma
MAŁGORZATA SULARCZYK • dawno temuUstalmy jedno: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. W stałym związku – źle, więc szukamy nowego, w nowym związku źle – wracamy do starego, w chwilach, gdy się nie układa myśl automatycznie biegnie wstecz albo w przód, wydumując idealny obraz tego, jak mogłoby być, gdyby nie było tak, jak jest. To nie przytyk, tak ma wielu ludzi.
Witam!
Śledzę wszystko w Kafeterii i postanowiłam napisać coś o sobie i swoim życiu. Może w końcu dowiem się, czym ja żyję, czy mam powody do zmartwień, czy nie popełniłam błędu, no i czy tych "czy…" musi być aż tyle?
Głównymi bohaterami mojej historii są: mój obecny mąż, jego rodzicielka, pewien facet, o którym myśl wraca do mnie jak obsesja, a także ja i moje "kłopoty".
Z moim obecnym mężem spotykaliśmy się ładnych siedem lat. Kiedy zaczynaliśmy, miałam niespełna dziewiętnaście, on trzy lata więcej. Oboje młodzi i na początku "dorosłości". Nie była to moja pierwsza miłość. Moje serducho poorane już było przez trzy związki – nieudane, po których długo lizałam rany. Jednak pokochałam, nawet po jakimś czasie byłam przekonana, że to za niego chcę wyjść. Wiem, że też mnie pokochał, szybko i mocno. I tak mijały latka. Ja coraz częściej myślałam o rodzinie, domu, dzieciach. Mojemu partnerowi nie to było w głowie. On najchętniej żyłby pod kloszem rodzicielki, chodził na balety, spał do południa w soboty i niedziele oraz codziennie po obiedzie, jednym słowem – beztroska. Jednak nie naciskałam. Czekałam. Myślałam sobie – skończy studia, zacznie pracę, spoważnieje i wtedy na pewno pewnego pięknego dnia sam zechce porozmawiać o wspólnym życiu. Niestety. Rodzina, znajomi pytali: "Kiedy ślub? Tyle czasu już się spotykacie", ale cóż ja mogłam. Uśmiechać się do nich, wzruszać ramionami i zastanawiać się w duchu, dlaczego tak jest. Czy tak miało już pozostać? Minął kolejny, szósty rok znajomości, on skończył studia, ja finiszowałam na swoich. Zaczęliśmy się od siebie oddalać. Przynajmniej wydawało mi się, że on przestaje mnie kochać, że mu to spowszedniało, pojawiła się rutyna… Z mojej strony wyglądało to znacznie gorzej. Nie widziałam perspektyw z tym człowiekiem, który (jak zauważyłam) strasznie był zależny od swojej matki, nic nie zrobił wbrew jej woli, jakby nie miał zdania i nie umiał protestować, kiedy przekraczała dozwolone granice macierzyństwa. Wiedziałam jedno: z tą kobietą nie będzie lekko, kiedy zostanie teściową. Ma zbyt duży wpływ na syna. To taka typowa teściowa z dowcipów. Wrócę jednak do mojego związku, po którym przestałam spodziewać się już czegokolwiek pozytywnego. Coraz częstsze kłótnie, płacz (mój oczywiście), całe dnie bez spotkań, brak uwagi dla mnie i moich spraw, docinki i uszczypliwości. Przelało się. Zaczęłam go nienawidzić, ale tkwiłam w związku, bo co miałam robić? Dwadzieścia sześć lat na karku, kto mnie zechce, jakim cudem… I właśnie takim cudem poznałam kogoś. W zasadzie znaliśmy się dłużej, tylko że "z widzenia". Kolega od pewnego czasu mnie obserwował i kiedy zaczęłam dostrzegać innych facetów, zauważyłam w końcu, jak na mnie patrzy. Jeden telefon, drugi, sms, niezobowiązujący spacerek po plaży w majowym słońcu, wieczorem na lody. I długie rozmowy. Dowiedziałam się prawie wszystkiego o nim w ciągu kilku godzin. Mówił wylewnie i jakoś tak przejmująco. Okazało się, że też mu w życiu nie wychodziło do tej pory z kobietami, że jest sam i samotny. Przynęta chwyciła. Zaczęły się telefony, unikanie jeszcze ówczesnego faceta, ukryte wyjazdy nad morze po to, by porozmawiać, wyżalić się bratniej duszy, przyjacielowi. I stało się – zakochałam się z wzajemnością.
Zaczęły się piękne chwile, przeplatane jednak łzami, moimi i mojego chłopaka, z którym się rozstałam. Oczywiście w chwili rozstania wiedział, że nie ma o co już walczyć, że to na nic, ale płakał, prosił, próbował, chciał ślubu i to szybko. Niestety – byłam między młotem a kowadłem. Między nową miłością a litością. Tak mi się wydawało. Po jakimś czasie zaczęłam zauważać wady tego ideału, w którym tak szczeniacko się zakochałam. Zaczynałam rozumieć, dlaczego mając przeszło 30 lat nadal był sam, choć, jak twierdził, bardzo chciał mieć żonę, dzieci. A miał wszystko oprócz tego: super posadkę (dyrektor, mimo młodego wieku), mieszkanie, samochód. Miał też jednak też swoje przyzwyczajenia, starokawalerskie i trochę śmieszne. A ja… zaczęłam, mając tę nową miłość, bardzo tęsknić do mojego poprzedniego chłopaka. Zresztą on do mnie też. Wiem, że próbował kogoś poznać, nie chciał być sam, ale coś nie szło. Ani mnie, ani jemu. Jednak te lata spowodowały, że dotarliśmy się na tyle, by nie móc bez siebie funkcjonować. „Gdyby nie to, że mój nowy luby zaczął pokazywać, jaki jest naprawdę, że samotność jest tym co lubi, że lubi częste zmiany, to pewnie nie byłabym dzisiaj mężatką”.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kilka głupich sms-ów nowej miłości wystarczyło, by mnie wkurzyć. Nie miałam siły, chciałam do mojego byłego. Wykorzystałam to. Zerwałam. I znowu wybuch uczucia – do tego starego. Szybkie plany, on już nie chciał dalej chodzić, on chciał zaręczyć się i zaplanować ślub. I tak się stało. Ale… okazało się, że jednak nie jestem do końca szczęśliwa. Zaczęłam rozpamiętywać moją minioną miłość. Najgorsze jest to, że wydaje mi się, że gdzieś tam w głębi duszy ciągle tli się iskierka. W mojej głowie jest codziennie "kącik wspomnień", choć to nie ma sensu. Kontaktu nie mamy, bo nasz koniec był ostrą słowną przepychanką. Zerwaliśmy przez sms, potem dopełnienie mailem. Nie chciałabym go nigdy spotkać na ulicy po tym, co dowiedziałam się na swój temat od niego, ale gdzieś tam tęsknię. I teraz nie wiem, czy tęsknię do niego, czy do chwil spędzonych razem, do muzyki, do potraw, z których najbardziej zapamiętałam spaghetti jego własnej roboty, nie jakieś tam z torebki. I gdyby nie to, że początki mojego małżeństwa były trudne (przez druzgocący wpływ na męża jego rodzicielki, czego o mało nie przypłaciliśmy rozstaniem), to pewnie bym szybko zdusiła tę iskierkę. A tak, gdy tylko między mną a mężem dochodzi do konfliktu na tle jak wyżej, zaczynam tęsknić… i mam mieszane uczucia. Z jednej strony wiem, że bardzo kocham męża. Rozstanie i ból, jakie odczuwał po naszym czasowym rozstaniu, tylko bardziej mnie do niego przyciągają, chcę to "odrobić", "wynagrodzić mu" i nie wiem, co jeszcze. Wiem, to są wyrzuty sumienia. Ale po co rozpamiętuję tamtą miłość? Co to znaczy? Czy ja żyję podwójnie? Czy dopiero, gdy całkowicie zapomnę, zacznę być naprawdę szczęśliwa, tak do końca? Kiedy zapomnę? Czy tak już zostanie? Czy ja żyję wspomnieniami?
Kiki
***
Droga Kiki,
Czym zatem żyjesz? Żyjesz życzeniem, żeby było dobrze. Ale nie wpada Ci do głowy rzecz oczywista: żeby było dobrze, trzeba się nad tym napracować. Poukładać sprawy w sobie i wokół siebie. Nie pocieszę Cię zapewne sygnalizując, że to niekończący się wysiłek. Oczywiście, dostępny wyłącznie osobom pragnącym żyć świadomie i kierować swoim życiem. Pozostałe odpuszczają sobie, biernie poddając się ludzkiej tendencji do wypierania, zakłamywania rzeczywistości (to ci, którym świat za wszystko winny, a problem nie tkwi w nich) albo zwykłemu lenistwu. Czasy zresztą lenistwu temu sprzyjają, łapie się z życia co najlepsze i żyje się w poczuciu, że wszystko do nas należy i wszystko można brać, nie dając nic w zamian. A nic nie chce być tak proste, jak nam wpajają media…Naturalnym zachowaniem człowieka jest dążenie do szczęścia. Zwiedzeni przez otoczenie, szukamy tego szczęścia na zewnątrz, miast w sobie. Dokąd w nas tkwi bałagan, dokąd nie mamy czasu ani możliwości poznać siebie naprawdę, zajrzeć do swojego wnętrza, porozmawiać z sobą szczerze i bez ogródek – nie znajdziemy/nie zbudujemy w sobie harmonii, a bez harmonii nie ma szczęścia. Żaden bodziec z zewnątrz nie jest w stanie w jakikolwiek sposób nam je zapewnić. Może nam dać przyjemność, może na chwilę pobudzić – ale do szczęścia temu daleko.
Powinnaś nade wszystko uporać się z poczuciem winy. To nie jest fundament dla małżeństwa. Jeżeli wróciłaś do męża i zawarłaś z nim formalny związek, to chyba musiały być jakieś poważniejsze podstawy niż chęć „wynagrodzenia” mu doznanych krzywd? (Dla mnie zresztą krzywdy te zawsze są rzeczą sporną, bo jeśli ktoś zaniedbuje swój związek, to musi się liczyć z jego rozpadem.) Trochę dziwi mnie, że stawiasz na równi z tym związkiem Twoje poprzednie miłości – piszesz o „serduchu pooranym przez trzy związki” u nastolatki. Nie chcę broń Boże dyskredytować intensywności emocji z tamtych czasów, ale stawianie ich na równi ze związkiem, który przerodził się w małżeństwo, może wskazywać na pewną niedojrzałość uczuć. Podobnie jak zdanie: „Gdyby nie to, że mój nowy luby zaczął pokazywać, jaki jest naprawdę, że samotność jest tym co lubi, że lubi częste zmiany, to pewnie nie byłabym dzisiaj mężatką”. Kiki, nie chcesz chyba powiedzieć, że decyzję o małżeństwie podjęłaś pochopnie, na zasadzie „z braku laku dobry kit”, ze strachu, że zostaniesz sama albo na złość tamtemu „lubemu”? Musisz sobie odpowiedzieć na te pytania. Kim jest dla Ciebie Twój mąż? Dlaczego macie kłopoty w tym związku? Nie możesz wszystkiego zrzucić na teściową, zajrzyj w siebie uczciwie i szczerze odpowiedz sobie na pytania. Co tak naprawdę do niego czujesz? Nie obawiaj się przyznać przed sobą, że masz np. kryzys uczuć. W związkach takie rzeczy się zdarzają. Sztuką jest przetrwać taki kryzys, uporać się z nim.
Inna sprawa, że niedojrzały mąż, zależny od teściowej, może irytować. Teściowa, manipulująca synem i naruszająca przestrzeń Waszej rodziny, z pewnością Wam nie pomaga w układaniu związku. Tu potrzebna byłaby współpraca Twojego męża, a takiej nie uzyskasz łatwo, poruszając temat dla niego drażliwy, który zapewne niejednokrotnie „wałkowaliście” i to, jak mniemam, w dużych emocjach. Twój mąż – na ile jest dojrzały? Czy jest jedynym synkiem mamusi, a nie daj Boże jedyną jej rodziną? Masz na to dwa sposoby. Albo wkraść się w łaski mamuśki i niepostrzeżenie stać się jej córeczką (ale wtedy ryzykujesz, że do końca życia będziecie dziećmi, którym nie pozwoli się dorosnąć), albo podjąć orkę na ugorze i cierpliwie, nić po nici, przecinać tę niezdrową więź. To wymagać będzie od Ciebie sprytu – trzeba mężowi pomóc poczuć się mężczyzną, nauczyć go, że teraz jego domem jest Wasz dom, że jego rodziną, za którą jest odpowiedzialny, jesteś Ty, a nie dorosła matka. To wymaga czasu i współpracy ze strony męża. W tym celu musicie być samodzielni. Niezależni finansowo i lokalowo. Jak jest u Was? A jak mąż podjął swoją rolę? Czy jest dla Ciebie oparciem? Partnerem? Nie piszesz, na czym polegają Wasze kłopoty, skupiasz się na swojej tendencji ucieczkowej. Jest to jeden z naturalnych odruchów obronnych człowieka, natomiast jego mankamentem jest to, że niczego nie rozwiązuje. Przyjrzyj się temu, przed czym uciekasz. Nie patrz, gdzie uciekasz, bo to już znasz – spójrz, co Cię tam gna. Nie skupiaj się na skutku, ale na przyczynie. Wówczas będzie Ci łatwiej określić, czym żyjesz. Wydaje mi się, że znaczącymi są fakty, że uciekłaś z „wypalonego” związku w nowy, z nowego w poprzedni, a kto wie, czy nie uciekłaś także w małżeństwo, żeby już raz na zawsze zamknąć drzwi za sobą?
I tak się jeszcze zastanawiam, czy Tobie nie jest przypadkiem dobrze z tym, że Ci źle? To też częste zjawisko… Trudno wówczas cieszyć się dobrą chwilą, bo człowiek zaraz węszy, że coś w tym dobrym musi być nie tak, że za dobrym musi skradać się złe i trzeba się zawczasu oflankować. Taka postawa utrudnia osiągnięcie szczęścia, a składa się na nią wiele czynników: od domu rodzinnego po Twoje doświadczenia w związkach męsko-damskich. Pomyśl i nad tym. Może sama szukasz sytuacji, w których będziesz się czuła niekomfortowo, bo taki układ znasz, z takim układem zmagasz się od zawsze i jest jedynym schematem, który pozwala Ci się czuć w bezpiecznie znanym klimacie, nawet jeśli to bezpiecznie znany dyskomfort.
Najważniejsze jednak, to byś miała czas i wystarczająco dużo szczerości wobec siebie, żeby się we własnym wnętrzu dogadać z wielogłosem „ja”. Bądź dla siebie czuła i surowa, obserwuj ostro i wyciągaj wnioski. Wnioski wprowadzaj w życie. Najpierw będzie trudno, ale potem już tylko dobrze. Nawet, jeśli czasem pod górkę – to z satysfakcją, jaka towarzyszy wspinaczom po zdobyciu szczytu.
Życzę Ci mocnej wiary, wytrwałości w samorozwoju, a potem umiejętności wyprowadzenia na prostą Twojego związku. Ale pamiętaj: najpierw dogadaj się z sobą, potem z otoczeniem.
Margola
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze