„Panaceum”, Steven Soderbergh
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSoderbergh w najwyższej formie. Perfekcyjnie zrealizowany, przepięknie sfotografowany, wzbogacony dyskretną muzyką Newmana film wciąga bez reszty. Soderbergh krytykuje współczesną cywilizację Zachodu. Jednocześnie dostajemy kapitalny, przejmujący obraz choroby. Gęsty, schizofreniczny, niepokojący. Mistrzowsko operujący nastrojem. Znakomicie napisane postacie, pomysłowo nakreślone konflikty między nimi i świetni aktorzy.
Kilka lat temu Soderbergh ogłosił, że rzuca kino. Znudziło mu się, nie czuje dawnych emocji, chce zająć się m.in. malarstwem. I w porządku. Tyle, że od czasu głośnej deklaracji autor Traffic dosłownie zarzuca nas… nowymi filmami. Każdy następny ma być „tym rzeczywiście ostatnim”. Sprytna reklama, nawyk, zobowiązania, strach przed emeryturą? Tak, czy siak: dawnej pasji w nowym kinie Soderbergha (Ścigana, Contagion – epidemia strachu) dopatrzyć się rzeczywiście trudno. Fani nie emocjonują się już rzekomym odejściem, pytają raczej, kiedy ich ulubieniec wróci do najwyższej formy.
Bohaterką jest Emily (Rooney Mara), pogrążona w głębokiej depresji żona odsiadującego wyrok za przekręty finansowe Martina (Channing Tatum). Wydaje się, że kobieta właśnie wychodzi na prostą: odstawia leki, ma ciekawą pracę, Martin za kilka dni ponownie cieszył się będzie wolnością. Ale demony nie śpią: po dwukrotnej próbie samobójczej Emily trafia pod opiekę nowego psychiatry, dr. Jonathana Banksa (Jude Law). Ten ostatni, po konsultacji z poprzednią lekarką Emily, dr. Siebert (Catherine Zeta-Jones), przepisuje pacjentce nowy lek, szeroko reklamowaną w mediach Ablixę. Z początku kuracja przynosi znakomite rezultaty, ale już niebawem tzw. efekty uboczne (tak brzmi oryginalny tytuł: Side Effects) okażą się tragiczne w skutkach.
Pierwsza godzina Panaceum wydaje się twierdząco odpowiadać na wspomniane wyżej pytanie fanów: to Soderbergh w najwyższej formie. Perfekcyjnie zrealizowany, przepięknie sfotografowany (kapitalnie wykadrowane, brunatno-żółte zdjęcia autorstwa samego reżysera), wzbogacony dyskretną muzyką Thomasa Newmana film wciąga bez reszty. Soderbergh sprytnie splata dwa wątki. Z jednej strony (i nie po raz pierwszy) krytykuje współczesną cywilizację Zachodu. Tym razem za cel bierze sobie amerykańską modę na (prozakopodobne) antydepresanty: w USA są one równie powszechne co kawa czy herbata, socjolodzy coraz częściej piszą o „kulturze tabletki szczęścia”. Jednocześnie dostajemy kapitalny, przejmujący obraz choroby: tu przypomina się Soderbergh z Kafki czy Solaris. Gęsty, schizofreniczny, niepokojący. Mistrzowsko operujący nastrojem. Solidna jest też konstrukcja: znakomicie napisane postacie, pomysłowo nakreślone konflikty między nimi i przede wszystkim świetni aktorzy. Zeta-Jones długo pozostaje na drugim planie, uwagę widzów przyciąga przede wszystkim (jak zawsze świetny) Jude Law i zjawiskowa Rooney Mara. Kto kojarzy ją jedynie jako Lisbeth Salander z Fincherowskiej Dziewczyny z tatuażem przeżyje niemałe zaskoczenie. Tym razem Mara jest delikatna, kobieca, bez wątpienia atrakcyjna.
Wszystko to Soderbergh serwuje z niezwykłym skupieniem, świadomością formy, szlachetną oszczędnością… przez pierwszą godzinę. Później następuje (i tu zaczyna się seria z cyklu „tego zdradzić mi oczywiście nie wolno”) gwałtowny zwrot akcji. Panaceum skręca w stronę thrillera, karmi się wielopiętrową intrygą, pokazuje szeroko zakrojony spisek. Przypominamy sobie, co wypchnęło Soderbergha z pierwszej ligi: romans z komercją, próby utrafienia w gusta tzw. szerokiego odbiorcy. Precyzja pierwszej godziny bierze w łeb, akcja przyspiesza i – nie przeczę – raz po raz zaskakuje. Ale dzieje się to kosztem ewidentnych dziur w logice scenariusza, sztucznego podbicia tempa zdarzeń, coraz bardziej wysilonych suspensów, irytującego wrażenia przesytu. Jeżeli dołożyć do tego ewidentnie bzdurne zakończenie, pozostaje żal. Bo zaczynało się to wszystko naprawdę wspaniale.
Ale i tak jest to najlepszy obraz Soderbergha od czasu Solaris i Ocean’s Eleven. Pozostaje mieć nadzieję, że pięćdziesięcioletni reżyser tym razem spełni swoje pogróżki. Z jednej strony od dawna nie potrafi sięgnąć poziomu swoich najważniejszych produkcji (Seks, kłamstwa i kasety video, Kafka, Erin Brockovich). Z drugiej: niezwykła uroda kadrów Panaceum przypomina, jak wielką sensacją mogłaby być zapowiadana od lat wystawa jego obrazów. Jeżeli ma to być jego pożegnanie z kinem, nie przeczę: Soderbergh (pomimo błędów i ludycznych zagrań) trzyma poziom. Odchodzi z godnością.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze