„Piksele”, Jacek Lusiński
DOROTA SMELA • dawno temuI znów rodzima produkcja na naszych ekranach. To mozaikowa historia ze zbiorowym bohaterem podlana metafizycznym sosem i skąpana w katolickiej moralności. Tonacja od poważnej stopniowo przechyla się w stronę komediowej, slapstickowej, by pod koniec wymieszać czarną komedię z chrześcijańską eschatologią.
I znów rodzima produkcja na naszych ekranach. Ale o kontynuacji dobrej passy polskiego kina w tym przypadku mówić nie można. Zamysł był chyba nawet ambitny — mozaikowa historia ze zbiorowym bohaterem podlana metafizycznym sosem i skąpana w katolickiej moralności. Szkoda tylko, że scenariusz okazuje się nieco zbyt płytki, by pomieścić tyle płynów.
Zaczyna się na poważnie. Młoda i zawzięta dziennikarka tabloidu Takt (wiadomo, o jaki tytuł chodzi) wyrusza do lasu po temat na "jedynkę". Ma zadanie trudne i łatwe zarazem, bo musi znaleźć jakąś sensację. Jaką, to już mniej ważne. Początkowo tropi znaną piosenkarkę, ale po drodze spotyka starego, zdziwaczałego ubeka prażącego na ognisku chrząszcze. Każdy temat jest dobry. Kiedy jednak dziewczyna wraca do lasu za dnia po zdjęcie ciekawego człowieka (w brukowcu obrazek to podstawa), dziadka już tam nie ma. Zrozpaczona ciska swoim wielofunkcyjnym telefonem w przejeżdżających leśną drogą grzybiarzy. I tak komórka oraz zamknięte w niej piksele zmieniają właściciela, a widz zaczyna śledzić zupełnie inną historię. Zabieg powtórzy się jeszcze kilka razy, zawsze kiedy reżyser zechce wprowadzić innego bohatera. Poznamy w ten sposób młodego chłopaka, który w wieczór porodu żony zostaje oddelegowany z pracy na kolację z japońskim biznesmenem. Odwiedzimy izbę wytrzeźwień, dom pewnej niespotykanie dobrotliwej staruszki oraz weźmiemy udział w seansie spirytystycznym w towarzystwie dwóch lesbijek.
Tonacja od poważnej będzie się stopniowo (i jakby na siłę) przechylać w stronę komediowej, momentami wręcz slapstickowej, by pod koniec wymieszać czarną komedię z chrześcijańską eschatologią. Ten ostatni zabieg okazuje się gwoździem do trumny całego przedsięwzięcia. Twórcy próbują ożenić ambitne kino z rozrywkową formułą — tak, żeby i na festiwalu można było pokazać, i na biletach zarobić. Niestety ta sztuka nie udaje się nawet doświadczonym twórcom. I choć mieliśmy w ostatnim roku sporo wielkich debiutów, film Lusińskiego wyraźnie pod tym względem wyłamuje się z szeregu.
Historyjki tu przedstawione są schematyczne i byle jak napisane. Aktorsko wypada nieco lepiej, ale nawet znakomity Marian Opania nie radzi sobie z banalnymi dialogami. Brakuje dobrych gagów, większość scen z założenia komicznych robi wrażenie wymęczonych i ściągniętych z innych filmów. Widać, że reżyser inspirował się m.in. Ciałem, które do wybitnych filmów przecież nie należy. Najgorsze jest tu jednak nachalne ewangelizowanie widza. W każdym rozdziale któryś z bohaterów szczyci się wyjątkowym uduchowieniem. Niedoszły ojciec w obliczu problemów z policją zamiast wracać do rodzącej żony, chce biec do kościoła. W dwóch przypadkach drobny złodziejaszek rezygnuje z grabieży postraszony perspektywą pójścia do piekła. Finał z widmem dziadka to manifestacja triumfu ducha nad medycyną i zdrowym rozsądkiem. Nie muszę chyba dodawać, że jest to metafizyka w wydaniu wysoce uproszczonym i naiwnym, wypadająca na ekranie równie tanio, co luksusowe wnętrza i blichtr w polskich komediach romantycznych. Sam zaś pomysł powiązania historyjek klamrą nowoczesnej technologii, która zostaje tu obdarzona swego rodzaju duszą, był pretensjonalny i niepotrzebny. Jeśli widzieliście Zero, Rewers, czy nawet Moją krew, lepiej nie psuć sobie dobrego wrażenia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze