Ten straszny dzidziuś
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuSą chwile, kiedy słodki dzidziuś wydaje się co najmniej stugłowym smokiem. O tym jednak zbyt rzadko piszą gazety dla młodych rodziców. A szkoda, naprawdę szkoda. Z okazji Dnia Matki dla wszystkich rodziców – nie jesteście sami...
Zanim urodziłam dziecko – a matką jestem od roku – do rodzicielstwa postanowiłam przygotować się profesjonalnie. Uczęszczaliśmy więc z mężem do szkoły rodzenia, gdzie poznaliśmy techniczne strony bycia rodzicami. Nauczyłam się karmienia piersią, oddychania przy porodzie, przewijania, kąpania itd. Jestem zdania, że NFZ czy inny fundusz powinien refundować takie rzeczy wszystkim chętnym, bo szkoła rodzenia to naprawdę świetna rzecz.
Ale, jak mówiłam, szkoła rodzenia przygotowała nas do posiadania dziecka tylko technicznie. Coś tam niby położna przebąkiwała o zmianach, jakie mogą nastąpić w małżeństwie, o trudnościach, jakie nas czekają, ale wszystko sprowadziła do wspólnego mianownika szalejących hormonów matki, czyli mnie. Ewentualnie w grę mogła wchodzić słynna poporodowa depresja. Jednak, jak zapewniała z uśmiechem siostra, wszystko minie. „I będziecie mogli się cieszyć swoim dzidziusiem” – entuzjazmowała się.
Gazet dla młodych rodziców nie czytałam zbyt wielu. Dlatego że wszędzie prawie był ten nieszczęsny dzidziuś. Zupełnie, jakbyśmy mieli sobie przynieść ze szpitala nową zabawkę, a nie małego człowieka. „Dzidziuś” brzmiał dla mnie jak „kiciuś” czy inny „piesio”. Nie, żebym się czepiała, ale do „dzidziusia” dochodziły w specjalistycznej prasie inne jeszcze infantylizmy i zdrobnienia: dzidziuś miał nóżki, główkę, brzuszek, pupkę i rączki, pił mleczko i jadał paróweczki z chlebkiem, używał pieluszek albo robił kupkę (do nocniczka), bawił się z mamusią i tatusiem zabaweczkami, lubił jogurcik i malinki. Brrr.
Jeszcze jedna rzecz sprawiła, że nie mogłam owych gazet czytać. Na co drugiej stronie pojawiały się teksty o różnych dziecięcych chorobach. Po dwóch numerach doszłam do wniosku, że powinnam wyszorować chlorem całe mieszkanie, wyprać w chlorze pościel dla dziecka, bo świat jest wrogi i pełen żarłocznych, złych mikrobów, które zabijają małe dzieci tylko dlatego, że ich leniwym matkom nie chciało się wszystkiego rzetelnie zdezynfekować. Poza tym wszystkie choroby dziecięce, zwykły katar czy nawet fizjologiczny kikut po pępowinie, mogą zamienić się w najgorszy koszmar matczynego życia…
Jak widać, mam skłonność do hiperbolizowania. Nie tylko w czasie pisania felietonów do Kafeterii, ale cały czas. To przez bujną, a raczej wybujałą wyobraźnię. Kiedy się więc naczytałam tych opowieści o chorobach, na krótko na szczęście, ale nabrałam przekonania, że od chwili narodzin moje dziecko będzie chore, a ja spędzę resztę życia na pielęgnowaniu go i próbach obronienia przed miliardami złych, podstępnych mikrobów. Uznałam zatem, że nie warto budować sobie w wyobraźni obrazu wrogiego świata chorób. I gazety czytać przestałam.
Okazało się jednak, że nie mikroby są w macierzyństwie/ojcostwie najstraszniejsze. Ale przed tym nikt nie ostrzegał. Owszem, rodzice coś mówili, że teraz się wszystko zmieni. Że to prawdziwa próba dla małżeństwa. Że skończy się wolność i takie tam. Kto by się jednak przejmował… Myślałam sobie: to ich historie i ich prawdy. Moje życie będzie inne. Nic się nie zmieni, po prostu będziemy mieli dziecko. Próba dla małżeństwa? Jesteśmy razem dziesięć lat, znamy się jak łyse czy też ślepe konie, czy naszemu dobremu związkowi może zagrażać mała dziewczynka? Wszystko umiałam sobie wytłumaczyć, zracjonalizować.Ciążę zniosłam świetnie, poród jeszcze lepiej. Mała urodziła się zdrowa, wielka i piękna. Wkrótce po porodzie wróciłyśmy do domu, w którym wszystko było przygotowane na nasz przyjazd. Istna sielanka. Tak by się przynajmniej mogło wydawać.
Już po trzech dniach okazało się, że nasze dziecko ciągle płacze. Ma kolki, te słynne przeklęte kolki. Zmieniłam dietę. W sumie przestałam jeść. Karmiłam dzień i noc, a mała ciągle płakała. Dzień i noc. Przestałam spać. Mąż z bólem serca wrócił do pracy, a na placu boju zostałam ja i ten mały wrzeszczący upiór. Zmieniłam się w automat do karmienia, przewijania, uspokajania. Zazdrościłam mężowi, że każdego dnia ma czas dla siebie: wychodził do pracy i był sobą, tym samym sobą sprzed narodzin dziecka. Ja ciągle, w każdej chwili byłam matką i nie było od tego ucieczki. Zazdrościłam mężowi godzin spędzanych w korkach. Korek i zamknięcie w samochodzie to była samotność: niedościgniony luksus z czasów odległych ode mnie o miliony lat świetlnych.
Czułam się też tak, jakbym zniknęła. Wraz z urodzeniem dziecka straciłam prawo do siebie. Nie należały mi się przespane noce ani jedzone w spokoju posiłki. Posiłki nie należały mi się właściwie wcale. Dobrze pamiętam tę herbatę, którą odgrzewałam chyba cztery czy pięć razy w mikrofalówce, a którą wreszcie wylałam do zlewu. Ciągle byłam wzywana natarczywym płaczem do łóżeczka. I żebym stanęła na głowie, mała była niezadowolona.Przyznam ze wstydem, że ze zmęczenia miałam czasem szczerą chęć udusić własne dziecko. Sto razy zastanawiałam się: po co mi było dziecko? Czy życie przed urodzeniem małej było niepełne? Ależ wręcz przeciwnie, myślałam sobie, przedtem żyłam jak w raju. Straciłam również prawo do dysponowania własnym czasem. Ale to zrozumiałe: jak kogoś nie ma, ten ktoś nie ma też czasu. Zastanawiałam się tylko, jak mogłam wcześniej mówić o braku czasu…
Do tego doszły jeszcze straszliwe wyrzuty sumienia: powinnam czuć wielki przypływ uskrzydlającej macierzyńskiej miłości, a czułam tylko niechęć i zmęczenie. Miałam promienieć matczyną miłością, co to przenosi góry, a tu okazało się, że jedynymi dostępnymi mi uczuciami były żal, wściekłość, rozgoryczenie. Myślałam sobie, że nie nadaję się na matkę, że rodząc dziecko, zrobiłam błąd. Nie dość, że zniszczyłam życie sobie, to zniszczyłam życie temu małemu, rozwrzeszczanemu dzieciakowi. Bo przecież na pewno dobrze czuje, co się ze mną dzieje. A miało być tak pięknie.
Jeszcze jedno. W głowie wciąż słyszałam głos mówiący, że to wszystko już będzie NA ZAWSZE. Wchodząc w związek małżeński, miałam świadomość, że w każdej chwili mogę się rozwieść. Kiedy zostałam matką, wiedziałam, że stała się rzecz nieodwracalna i nieuchronna: będę matką aż do ostatniej minuty mojego życia. Ani jutro, ani pojutrze nic się nie zmieni. Myślałam też o mojej pracy, którą uwielbiam. Czułam, że inni prą naprzód, rozwijają się, a ja nie, ja stoję w miejscu: głodna, niewyspana, przestraszona. Byłam przekonana, że zawsze już tak będzie.
Oczywiście osobą, która słuchała moich gorzkich żali i patrzyła, jak się męczę, był mąż. Dla niego ta sytuacja była bardzo trudna: nie mógł nic zrobić. Nie miał piersi z mlekiem. Nie mógł zrezygnować z pracy. Mógł tylko słuchać i czuć się winny – w końcu to on mi to dziecko, za przeproszeniem, zrobił. A mała ciągle krzyczała. Wszelkie sposoby na kolki zawodziły. Oboje słanialiśmy się ze zmęczenia. Wiedzieliśmy, że około trzeciego miesiąca wszelkie dolegliwości powinny minąć. Byliśmy szczerze przekonani, że nie dożyjemy tego czasu. To były najdłuższe trzy miesiące w naszym życiu.
Mówi się, że kobiety po porodzie nie mają ochoty na seks przez hormony i traumę związaną z porodem. Jakoś nikt nie mówi, że kiedy człowiek jest złachany jak koń po orce, to seks jest ostatnią rzeczą, która przychodzi mu do głowy. Zresztą, jaki seks? Gdzie? W pokoju, obok którego pewna mała dziewczynka drze się wniebogłosy? Podsumowując: mój mąż miał żonę, która była nieludzko zmęczona, skrajnie niewyspana i niedożywiona, i co najważniejsze – skrajnie nieszczęśliwa (Wcześniej była zupełnie inna!). Czuł się winny, bezsilny i mocno przerażony.
Ja miałam męża, którego życie po narodzinach naszego dziecka wcale się nie zmieniło – tak to sobie przynajmniej wyobrażałam. Ot, chodził sobie do pracy jak gdyby nigdy nic, a ja wypruwałam sobie flaki, opiekując się naszym dzieckiem. (też bym wolała iść do pracy). Zżerała mnie zazdrość o normalność jego życia. Dodatkowo resztki zdrowego rozsądku podpowiadały mi, że wyglądam jak strach na wróble i zachowuję się jak wariatka. Podświadomie bałam się, że małżonek rychło znajdzie sobie jakąś jędrną, roześmianą blondynkę, a mnie zostawi na pastwę naszego… dzidziusia. A jeśli chodzi o dzidziusia, to miał być słodki, a okazało się, że ciągle krzyczy i nie chce spać. Miał napawać nas miłością, a napawał przerażeniem. Ot co.
Ale to historia z happy endem. Kolki się skończyły. Potem było ząbkowanie. I tak dalej, ale dziś, po czternastu miesiącach, już nikt niczego się nie boi. Wiemy, że sobie poradzimy. Kochamy naszą córeczkę do szaleństwa. Każda (no, prawie każda) chwila z nią daje nam wiele radości. Mała cały czas się śmieje i czasem nawet wydaje mi się, że jest najweselszym dzieckiem w całym wszechświecie. Dziś wiem, że musieliśmy od nowa nauczyć się życia razem – we trójkę. W jednej chwili nasze życie rozpadło się na kawałki. Potrzebowaliśmy czasu, żeby nauczyć się nowych arcytrudnych i odpowiedzialnych ról, i siebie nawzajem w tych rolach. Przyzwyczaić do wszystkich ogromnych zmian. Nie obyło się bez łez, wzajemnych wyrzutów i zarzutów, chwil zwątpienia i rozpaczy.
Teraz będzie truizm – było warto. Z ręką na sercu. Było warto. Więc jeśli właśnie teraz jest trzecia w nocy, a Ty, droga mamo, zmęczona jak koń po Wielkiej Pardubickiej jesz nad klawiaturą suchy chleb, nasłuchując, czy Twoje dziecko śpi (i tak pewnie zaraz się obudzi), uwierz – to się kiedyś skończy. Z najlepszymi życzeniami dla wszystkich Rodziców.
***
Szczególnie chylę czoła przed Rodzicami dzieci chorych i tymi Rodzicami, którzy z rodzicielstwem muszą radzić sobie w pojedynkę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze