"Gwiezdne wojny: wojny klonów", Dave Filoni
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTo pilotażowy odcinek telewizyjnego serialu dla najmłodszych. Nieudane jest tu prawie wszystko. Scenariusz - szczątkowy, fasadowy - jest jedynie pretekstem do ukazania jak największej liczby pojedynków i pościgów. Rozczarowuje warstwa wizualna, animacje postaci. Bronią się jedynie sceny kosmicznych walk i podróży międzygalaktycznych.
Gwiezdne wojny przywodzą na myśl tradycyjną historię o kurze znoszącej złote jaja. I co robi z taką kurą Hollywood (czy może konkretnie — George Lucas)? Zapędza biedny drób do produkcji masowej, w wyniku czego złote jaja stają się srebrne, miejsce srebrnych zajmują brązowe, aż w końcu pozostają jedynie zgniłe jaja. Takie, których spożycie kończy się niestrawnością. Do tych ostatnich zaliczają się wchodzące właśnie na nasze ekrany animowane Wojny klonów.
Akcja kolejnego epizodu chronologicznie mieści się pomiędzy Atakiem klonów a Zemstą Sithów. Armia republiki (a wraz z nią oddziały Jedi) przegrywa kolejne starcia z siłami separatystów. Losy wojny zmienić może jedynie wsparcie władcy Tatooine — pamiętnego Jabby — o które zabiegają obie strony konfliktu. Jedi prowadzą pokojowe negocjacje, separatyści uciekają się do podstępu, podszywając się pod oddziały republiki, porywają syna Jabby. Misji odnalezienia małoletniego spadkobiercy Tatooine (i tym samym ujawnienia pomysłodawców spisku) podejmują się, a jakże, Anakin Skywalker i Obi Wan-Kenobi.
O Wojnach klonów pisać aż głupio. Dla recenzenta są one chłopcem do bicia. Nieudane jest tu prawie wszystko. Po pierwsze scenariusz — szczątkowy, fasadowy — jest jedynie pretekstem do ukazania jak największej liczby pojedynków, pościgów itd. Czuć zmęczenie materiału. Znakiem firmowym całej serii były zawsze — owszem, naiwne, ale wyraziste — portrety psychologiczne bohaterów. Banalnie postmodernistyczna, ale barwna mitologia świata. I swoista mistyka Jedi — popkulturowa, niejednokrotnie zapożyczona z kina kung-fu, ale istotna dla obrazu całości. Po tym wszystkim w Wojnach klonów nie ostał się najmniejszy nawet ślad. Gdybyśmy chociaż dostali w zamian sprawne, wciągające kino akcji lub pełne rozmachu kino wielkiej przygody. Ale nie, Wojny klonów są najzwyczajniej nudne, ogląda się je na zimno, bez śladu emocji.
Ale tym, co zaskakuje najbardziej (i tym samym najbardziej rozczarowuje), jest warstwa wizualna. W końcu Lucas jest jednym z ojców studia Pixar, wytwórni odpowiedzialnej za hity takie jak Wall-E czy Ratatuj. Tymczasem Wojnom klonów bliżej do Toy Story. I nawet jeżeli jest to porównanie przesadzone, to nieznacznie. Bronią się jeszcze jakoś sceny kosmicznych walk i podróży międzygalaktycznych (słynne skoki w nadprzestrzeń). Ale też w niczym nie wykraczają one poza to, co pokazano nam trzydzieści lat temu w Nowej nadziei czy Imperium kontratakuje. Biorąc pod uwagę nieograniczone możliwości współczesnych kreskówek, może to jedynie dziwić. Ale prawdziwym rozczarowaniem jest animacja samych postaci. Wspomniane wyżej produkcje - Wall-E i Ratatuj - udowodniły, jak wiele współcześni informatycy mogą osiągnąć w dziedzinie odwzorowania ludzkiej mimiki. I ruchu. Cyfrowo wygenerowane — nomen omen — klony Skywalkera, Obi Wana itd. mimiki nie posiadają w ogóle, wyglądają, jakby ktoś nałożył im maski. W ogóle całość przypomina trailery, jakie od dawna towarzyszą premierom co bardziej oczekiwanych gier komputerowych.
Rodzi się pytanie — po co było to wszystko Lucasowi? Wiadomo — dla pieniędzy. Ale mówimy przecież o człowieku nieprzyzwoicie bogatym, same tantiemy za Gwiezdne wojny i Indianę Jonesa to sumy niewyobrażalne dla przeciętnego zjadacza chleba. Psuć wykreowane przez siebie mity dla paru groszy więcej?
A że pozostawało to dla mnie niewyjaśnioną zagadką, poszukałem, poczytałem i co się okazuje: Wojny klonów to pilotażowy odcinek telewizyjnego serialu dla najmłodszych. Dalsze, krótsze już odcinki będą emitowane w amerykańskiej telewizji raz w tygodniu, poutykane gdzieś pomiędzy (również telewizyjne) mangi itd. I dobrze. Ale wprowadzać coś takiego do kin? Jako kontynuację i uzupełnienie legendarnej, podwójnej trylogii? Tytułu, który współtworzył wzorce kultury masowej i dał początek trwającej do dziś fali wysokobudżetowych superprodukcji? Wstyd, panie Lucas, najzwyczajniej winno być panu wstyd.
Po obejrzeniu Wojen klonów chciałoby się wtórować wykpiwanym na co dzień liderom polskiej skrajnie prawicowej publicystyki. Chciałoby się napisać parę słów o niewyobrażalnej chciwości pewnej rozsianej po całym świecie nacji. O czczeniu złotego cielca. I o braku bojaźni Bożej. Ale że głupot gadać nie wypada, że — jak z pewnością zdążył już zauważyć czytelnik — przemawia przeze mnie złość, lepiej tej złości nie odczuwać. Lepiej po prostu nie oglądać Wojen klonów.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze