Co to za mieszkanie?
MAGDALENA TRAWIŃSKA • dawno temuNa hipotece, zakładaniu księgi wieczystej, własnościowym prawie do lokalu i rynku wtórnym znam się jak mało kto! Niedawno kupiłam mieszkanie i zupełnie sama musiałam się uporać ze wszystkimi formalnościami w banku, w spółdzielni i w kilku innych urzędach. Myślałam, że w tej dziedzinie jestem ekspertem nie do zagięcia. A jednak!
Na hipotece, zakładaniu księgi wieczystej, własnościowym prawie do lokalu i rynku wtórnym znam się jak mało kto! Niedawno kupiłam mieszkanie i zupełnie sama musiałam się uporać ze wszystkimi formalnościami w banku, w spółdzielni i w kilku innych urzędach. Choć załatwienie tej całej biurokracji skończyło się bezpłatnym urlopem, jestem dumna, że bez niczyjej pomocy dopięłam swego i mam własne małe „M”. Myślałam, że w tej dziedzinie jestem ekspertem nie do zagięcia. A jednak! Pewnego tworu własności mieszkaniowej jeszcze nie znałam. Wtajemniczył mnie kolega, opowiadając mi zabawną historię, nie tylko o mieszkaniach. Oto ona:
Pochodzę z dobrej, uczciwej i kochającej rodziny. Mama jest pielęgniarką, a tata emerytowanym wykładowcą historii na uniwersytecie. Mam też starszego o pięć lat brata, który próbował sił na różnych kierunkach, aż w końcu skończył informatykę i pracuje teraz w dużej firmie z tradycjami. Rodzina katolicka, przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało… ale o tym za chwilę.
Katolicka – bo co niedziela chodziliśmy z rodzicami do kościoła, pościliśmy wtedy, kiedy trzeba było, obchodziliśmy chrześcijańskie święta, spowiadaliśmy się, uczestniczyliśmy w procesji, różańcu, drodze krzyżowej, rekolekcjach, roratach, a ja byłem nawet kiedyś ministrantem.
Przez ostatnie lata nasze losy trochę się poplątały, ale nadal utrzymujemy ze sobą przyjacielski kontakt. Rodzice przeżywali kryzys, być może wynikający z wieku. Tata podkochiwał się w swojej studentce, a mama – nie mogąc tego znieść – przeprowadziła się do przyjaciela rodziny, który choć zawsze ją tylko pocieszał i częstował herbatą, ochoczo przyjął do wiadomości, że będą teraz mieszkać razem. Tacie sytuacja wydawała się idealna, więc kupił maleńkie mieszkanie w centrum i zamieszkał tam ze swoją studentką.
U brata też nastąpiły zmiany, ale z tego akurat się cieszę. Zawarł związek małżeński, przypieczętowany kościelnym ślubem z Kariną, którą znał zaledwie od dwóch miesięcy. Na początku było im cudownie. Mieszkaliśmy na kupie, w naszym czteropokojowym mieszkaniu – to znaczy: ja, rodzice i oni. Mama robiła obiady, Karina sprzątała mieszkanie, a my jeździliśmy do supermarketu po zakupy. Szybko się jednak okazało, że decyzja o ślubie była zbyt szybka. Nie zdążyli się dobrze poznać i gdy euforia minęła, zauważyli, że kompletnie do siebie nie pasują. Małżeństwo rozpadło się po pół roku. Karina spodziewa się teraz dziecka ze swoim dawnym kolegą, a mój brat wyjechał na Florydę i od prawie roku pracuje tam jako informatyk. Ja zostałem.
Zmieniłem po swojemu nasze czteropokojowe mieszkanie. Właśnie skończyłem remont. Całe szczęście zdążyłem. Właśnie miał chodzić ksiądz po kolędzie. Proboszcz to przyjaciel rodziny. Znamy się od dawna, więc chciałem go dobrze przyjąć. Pragnąłem, żeby było tak jak kiedyś, gdy wszyscy mieszkaliśmy razem. Zrobiłem więc obiad dla siebie i dla niego – mama byłaby ze mnie dumna. Kupiłem wiśniową nalewkę, którą zawsze częstował go ojciec. Wreszcie przyszedł. Przywitaliśmy się serdecznie. Obiad mu smakował, tylko tak jakoś dziwnie rozglądał się po ścianach. Zapytał, gdzie rodzice – zawsze przyjmowaliśmy kolędę całą rodziną.
Byłem na to przygotowany i postanowiłem, że nie będę nikogo krył, powiem całą prawdę, w końcu to dorośli ludzie. Opowiedziałem więc proboszczowi, że rodzice prawdopodobnie mają chwilowy kryzys, że tata kupił inne mieszkanie i wprowadził się tam razem ze swoją studentką, a mama w wielkim gniewie przeprowadziła się do Józka, przyjaciela rodziny, na Żoliborz. Chyba jest im dobrze, na razie są szczęśliwi. Widziałem, że przełyka ślinę ze zdumienia, a na policzkach pojawiają mu się rumieńce. Powiedziałem mu, że rodziców nadal może spotkać w kościele, bo choć zmienili mieszkania i życiowych partnerów, to niezmiennie wierni są swojej parafii – przyzwyczaili się. Chodzą tylko na inne msze, żeby się nie spotkać.
Gdy skończyłem, ksiądz już całkiem poczerwieniał i zaczął nerwowo poprawiać się na krześle, sapiąc przy tym okrutnie. Czekałem na kolejne pytania, bo przecież nieobecność brata i Kariny też musiał zauważyć. Proboszcz wychylił kieliszek nalewki, kazał sobie dolać i zapytał o nich. Powiedziałem mu całą prawdę jak na spowiedzi, że małżeństwo, choć uświęcone w kościele, okazało się totalnym niewypałem. Zbyt szybko się na nie zdecydowali, a potem różnica charakterów i dążeń była nie do przejścia. Karina już ułożyła sobie życie – jest w ciąży, a mój brat na razie ma przyjaciółkę i pracuje na Florydzie. Szybko – syknął ksiądz i wychylił kolejny kieliszek wiśniówki, powtórnie rozglądając się po ścianach.
– Wiele się tu zmieniło – stwierdził.
– Tak. Nie byłem przyzwyczajony do samotności. W mieszkaniu zawsze było nas dużo. Przytłaczała mnie ta pustka. Zamieszkałem więc z Izą – zna ją ksiądz – jest waszą chórzystką. Jesteśmy ze sobą od liceum.
Proboszcz zaczął nerwowo wiercić się na krześle, jakby mu ktoś stopy przypiekał.
– Odnowiliśmy mieszkanie, niedawno skończył się remont, nie zdążyliśmy jeszcze się całkiem rozpakować.
– Czyli ślub wkrótce? – zapytał zniecierpliwiony ksiądz.
– Raczej nie – małżeństwo źle mi się kojarzy: rodzice, brat, znajomi – nikomu się nie udało. Na razie zamieszkaliśmy razem, a potem się zobaczy.
– Się zobaczy, się zobaczy – kręcił nerwowo głową proboszcz. – Remont, mówisz, zrobiłeś. Czy to jakiś pogański dom!? Nawet żadnego świętego obrazka na ścianach tu nie widać! Pytam się ciebie, czy to mieszkanie katolickie?!
– Nie. Spółdzielcze, proszę księdza.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze