Mały kleszcz - wielkie cierpienie
PAULINA MAJEWSKA-ŚWIGOŃ • dawno temuKleszcze to małe, ślepe pajęczaki, które występują w lasach, na łąkach, polach, w przydomowych ogródkach, a nawet w parkach wielkich aglomeracji. Większość społeczeństwa nie zdaje sobie sprawy, że spotkanie z niewielkim żyjątkiem może zmienić życie w koszmar. Nie mogłam chodzić do pracy, nie mogłam prowadzić samochodu, wszystko wypadało mi z rąk, czułam potworny ból. Kto by pomyślał - mały kleszcz, a tyle cierpienia.
Kleszcze to małe, ślepe pajęczaki, które występują w lasach, na łąkach, polach, w przydomowych ogródkach, a nawet w parkach wielkich aglomeracji. Większość społeczeństwa nie zdaje sobie sprawy, że spotkanie z niewielkim żyjątkiem może zmienić życie w koszmar.
Jest rok 2000 — magiczna data. Tak przynajmniej mi się wtedy wydawało. Jestem młodą dziewczyną, po doskonale zdanej maturze i egzaminach na wymarzone studia. Po wielu wyczerpujących miesiącach nauki postanawiam wybrać się na zasłużony urlop. Lipiec, piękna pogoda — nic nie jest w stanie zniszczyć mojego świetnego nastroju. Znajduję miejsce na polance, rozkładam koc i cieszę się urokami lata. Po kilku godzinach smażenia się na słońcu, zgłodniałam — w pośpiechu pozbierałam wszystkie rzeczy i udałam się do pobliskiej restauracyjki.
Po drodze zauważyłam, że wraz ze mną do restauracji wybiera się ktoś jeszcze. Tyle, że on rozpoczął już swój obiad. Właśnie delektował się moją krwią. Był mały i chyba bardzo łapczywy, bo nie dało się go wyciągnąć.
Musiałam iść do lekarza, który usunął kleszcza bezboleśnie.
Kilka dni obserwowałam miejsce "inwazji", nie pojawiła się żadna zmiana skórna, nic zatem nie wzbudzało moich podejrzeń. Życie toczyło się dalej…
Byłam studentką 3 roku i miałam masę zajęć. Doba zawsze była dla mnie za krótka, bo wymyślałam sobie dodatkowe zajęcia: kurs włoskiego, kurs prawa jazdy, do tego kilka razy zmieniałam mieszkanie.
Nie kojarzę dokładnie momentu, w którym stan mojego zdrowia uległ pogorszeniu. Czułam wyraźnie, że coś było ze mną nie tak. Coraz częściej miałam silne bóle głowy (kto ich nie ma), problemy ze snem (student spać nie musi), bóle karku (przesiadywałam godzinami przed komputerem, bo pisałam masę prac na zaliczenie). Bywały dni, że nie miałam siły by wstać z łóżka, a co dopiero coś koło siebie zrobić — ubrać się, poukładać włosy, zrobić makijaż, przyrządzić sobie śniadanie. Od bliskich słyszałam jedynie — Boże! Ty ciągle na coś narzekasz, to cię boli głowa, to kolano, to serce… hipochondryczka! Tak męczyłam siebie i najbliższe otoczenie, a lata mijały.
Ukończyłam studia, ambitnie poszłam na podyplomowe. Wciąż byłam kobietką, która — zadaniem otoczenia — ciągle marudziła. Nie było dnia, żeby coś mnie nie bolało. Ponadto stałam się wybuchowa, mała rzecz doprowadzała mnie do ataku wściekłości. Nie wiedziałam dlaczego i nie miałam siły się nad tym zastanawiać.
Któregoś dnia poznałam wspaniałego faceta… taki mój wyśniony ideał. Po 2 miesiącach ten ideał poprosił mnie o rękę! Życie nabrało różowych barw, świat był piękny! Co z tego, że rano moja szyja odmawiała posłuszeństwa, po południu bolało mnie ucho, po pracy moje nogi przypominały dwa słupy telegraficzne, a wieczorem wiercąc się w łóżku dopadały mnie jakieś dziwne lęki i miałam dreszcze.
Przygotowania do ślubu szły pełną parą — na ten dzień czeka w końcu prawie każda z nas. Wszystko sprawnie, do chwili, w której nie byłam w stanie przekręcić mojej głowy ani w prawo, ani w lewo. Ból nieziemski! I to wszystko tydzień przed najważniejszym dniem w moim życiu! Chodziłam na rehabilitację, łykałam środki przeciwbólowe. Przeszło. Ale to był dopiero początek!
Pierwszy rok małżeństwa nie zapadł mi w pamięci jako ten romantyczny, wyjątkowy, ale jako okres bólu, wiecznego zmęczenia i rozdrażnienia. Ponad wszystko starałam się być dobrą żoną, córką, przyjacielem i pracownikiem. Zapragnęłam także zostać mamą. Niestety, decyzja o staraniu się o dziecko była ciągle odsuwana, bo moje zdrowie płatało figle – miewałam dziwne, jednodniowe gorączki, bóle gardła, migreny, zapalenia pęcherza, nieregularny okres. Dni upływały mi na chodzeniu od lekarza do lekarza. Nikt nie potrafił stwierdzić, co mi dolega. Wszystkie badania wychodziły idealnie. Wmówiono mi, że symuluję! I odesłano do psychologa. Prawie uwierzyłam, że to z moją psychiką jest coś nie tak, ale na litość boską, jak można symulować zapalenie migdałków?
Bywały tygodnie względnie dobrego samopoczucia, po którym następowało totalne załamanie. Stwierdziłam, że taka chyba moja uroda. W końcu wyniki mam idealne. Zaczęłam przygotowania do ciąży, badania, łykałam kwas foliowy, uważałam na to, co jem i piję. Po kilku miesiącach — UDAŁO SIĘ! Radość nie do opisania!
Niestety, bardzo krótka. 11 września wieczorem poczułam ostry ból w dole brzucha, zdrętwiały mi nogi, ręce, zalałam się potem, ledwo doszłam do łazienki. Mąż pomógł mi wejść pod prysznic. Stałam tam chyba z 15 minut, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Skurcz… i rozpacz. Trafiłam do szpitala, podejrzewano ciążę pozamaciczną, potem ją wykluczono. Robiono mi kilka razu USG i odesłano do domu. Nie mogłam zrozumieć słów lekarza, nie rozumiałam dlaczego? Przecież tak o siebie dbałam…
Kolejne dni przyniosły nie tylko cierpienie psychiczne, z którym nie potrafiłam sobie poradzić, ale także fizyczne. Moje dotychczasowe objawy były pestką w porównaniu z tym, co działo się ze mną w październiku, listopadzie i grudniu. Nie mogłam chodzić do pracy, nie mogłam prowadzić samochodu, wszystko wypadało mi z rąk. Miałam 26 lat, a czułam się na 90. Ponownie trafiłam do szpitala, gdzie po tygodniu otrzymałam diagnozę — nerwica. Ale ja wiedziałam, że to nie nerwica. Sama zaczęłam szukać przyczyn mojego fatalnego samopoczucia… i znalazłam. Wpisałam swoje objawy w wyszukiwarkę Google i po wielodniowej lekturze różnych stron otrzymałam odpowiedź — Borelioza.
Trafiłam do znakomitego lekarza znającego się na rzeczy, chorobę potwierdziły testy. Obecnie leczę się już dziewiąty miesiąc silnymi antybiotykami. Mam to szczęście, że wspiera mnie mój kochany mąż, rodzice i grono wspaniałych przyjaciół. Dzięki chorobie poznałam także wielu niezwykłych ludzi, którzy na co dzień zmagają się z podstępną chorobą. Niestety, walka z nią do łatwych nie należy. Ale przynajmniej znam już swojego przeciwnika! Kto by pomyślał — mały kleszcz, a tyle cierpienia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze