I tylko złoty kasztan mi został...
MARGOLA&KAZA • dawno temuRóżne są w życiu pożegnania. Są pożegnania na zawsze i rozłąki na chwilę, są Rozstania Ostateczne i „Spróbujmy chwilę odsapnąć od siebie”. Jest machanie na dworcu i machanie ręką „Ech, i tak już nic się nie da między nami naprawić”. Są walizki odnoszone do pociągu i posiadówki jeszcze-pięć-minut-przed-podróżą na krześle. Są oczy pełne łez i są wyrzucane w furii przez okno sprzęty.
Kazo Miła,
Różne są w życiu pożegnania. Są pożegnania na zawsze i rozłąki na chwilę, są Rozstania Ostateczne i „Spróbujmy chwilę odsapnąć od siebie”. Jest machanie na dworcu i machanie ręką „Ech, i tak już nic się nie da między nami naprawić”. Są walizki odnoszone do pociągu i posiadówki jeszcze-pięć-minut-przed-podróżą na krześle. Są oczy pełne łez i są wyrzucane w furii przez okno sprzęty.
Żegna się mrzonki, złudzenia, żegna się dzieciństwo, żegna się miejsca, domy, drzewa. Za nami sterty zwietrzałych zaklęć, że zawsze będziemy pamiętać, niedotrzymanych obietnic napisania od razu po powrocie i pisania później przez czas nieskończony, ostatnich spojrzeń, ostatnich dotknięć. Żegnaj, żegnaj, o-o, baj-baj.
Najszerzej rozpowszechnionym rodzajem są rozstania kochanków. Pisze o nich proza, wzdycha i łka nad nimi poezja, śpiewa polska muzyka rozrywkowa i zagraniczna muzyka pop, nie omija ich hip-hop i X Muza. Rozdziera nam serce deszcz w Casablance (której, nota bene, nigdy nie obejrzałam!), wyciska łzy z oczu stachurowskie „Z nim będziesz szczęśliwsza”, szczypie w krtani piosenka, w której już trzecia jesień park nasz wyzłaca, a Twoja miłość do mnie nie wraca…
Stop. Stop łzawym rozstaniom, stop skargom ust samotnych, stop nieszczęśliwym serca skowytom. Żegnać się też trzeba umieć.
Chadzało się na spacery. Tak. Zbierało się kasztany. Owszem. Całowało ukradkiem pod fontanną. Ach, oczywiście.
Sprawa się rypła? Rypła. Kochaś skrewił? Skrewił. Łkać? Na Dionizosa, po co?
W akademiku mieszkała jedna taka ruda. Chadzała z jednym takim z oczami jak węgiel, w oczy te się wpatrywała, wpijali się sobie w ust pąkowia, miłość kwitła wiosna lato jesień, jesienią jeszcze zbierali kasztany, nucąc pod nosem wzmiankowany utwór polskiej muzyki rozrywkowej w charakterze ulubionej piosenki, romantycznie było na cały akademik, a potem szlus. Kochaś znikł. Akademik zamarł, bo ruda fajna była, wrażliwa, lubiana, mieszkała na trzynastym piętrze, więc dyskretny nasłuch, żeby sama do kuchni z balkonem się nie wymknęła… Ruda zaiste, poszlochiwała parę tygodni w poduszkę. Oczy miała twarzowo rude z czerwonymi żyłkami, szkliły jej się a to w kolejce w sklepiku, a to w windzie, a to przy wieczornej posiadówie na schodach, zwłaszcza podlanej nieco balsamem kojącym dusze o zawartości x %. No to popłakała sobie ruda, poużalała się nad sobą i powiedziała: „Dobra, żegnam tę sprawę. Idę się z tego wyczyścić”.
Wlazła ruda pod prysznic i w akompaniamencie plusku o plastykowy brodzik wymiotła na cały akademik:
„Kochaaaaaaaaaaaany, kochaaaaaaaaaaaaaaaaany
wsadź se w buty te Twoje kasztany,
Taki z Ciebie fagas złamany
Więc niech Cię trafi szlaaaag!”
Widzisz Kaza? Żegnać też się trzeba umieć.
Żegnam Panią.
Margola
***
Tiaaaaaaa, Margola… Zanim zdążyły jej wyschnąć włosy, już na powrót łkała w poduszkę, zanim łzy wyschły na policzkach, już dzwoniła do niego. Zajęty, nie odbierał parę sekund i zdążyła otrzeźwieć, akurat na tyle, żeby wpaść w złość na siebie. Numer usunąć, żeby więcej nie kusił, zresztą i tak zna go na pamięć. Wydłubać wszystkie esemesy od niego, poukrywane w najgłębszych zakamarkach karty SIM, troskliwie przechowywane na dysku, od pierwszego do ostatniego, maile od niego wykasować ze specjalnego folderu opatrzonego jego imieniem. Zdjęcia wyszarpać z albumów, wychrzanić prezenciki od niego, suszone róże, zeszłoroczne kasztany. Listy pisane jego ręką przeczytać po raz ostatni, zobaczyć jak spod podpuchnietych powiek wyglądają jego kłamliwe zaklęcia, rzucić nimi po dwóch przeczytanych zdaniach - Przeklęci mężczyźni! Podli oszuści! Głupia idiotka! Zebrać to wszystko w jeden worek, wystawić za drzwi, wyrzucić, spalić — unieszkodliwić. Żałować w tej samej chwili i żałować, że się żałuje.
Wyruszyć na dwudniowe szaleństwo, dwutygodniowe, dłużej — ile się da. Rzucić się w męskie ramiona, na babskie języki. Śmiać się głośniej niż trzeba, pić więcej niż można. Bawić się do upadłego, upaść na dno.
Potem obudzić się w tym samym miejscu, z którego się zaczęło. Pół dnia wpatrywać się w milczący telefon — może się opamiętał, zadzwoni. Drugie pół dnia gorzki list pisać do niego, na który on nigdy nie odpowie, którego się może nigdy nie wyśle. Tłumaczyć go sama przed sobą, oskarżać go sama przed sobą. Szukać winnego, winić siebie. Po stokroć wyobrażać sobie jak wraca, prosi o wybaczenie, jak to wybaczenie dostaje, jak żyją znowu długo i szczęśliwie. Ale przecież nie wraca, nie prosi. Wyobrażać sobie zatem, że cierpi, kiedy ją widzi tak piękną, jak klejnot w inne męskie ramiona oprawną — jak cierpi i żałuje.
Próbując zwalczyć nałóg myślenia o nim, wpaść w inne nałogi. Wmawiać sobie, że nigdy nie istniał, próbować żyć bez niego. Udawać, że świetnie sobie bez niego daje radę. Udawać z uporem przed wszystkimi przyjaciółkami, że nie chce o nim słyszeć. Zanudzić je wszystkie ciągłymi wspomnieniami. Po prostu tęsknić — zwinięta z bólu w kulkę…
Wszystko bezskutecznie.
Aż pewnego dnia, nie wiem, miesiąc później, a może rok, zanucić spod strumienia cieplej wody pod prysznicem: "Saaaaamaaa chciałam…" - ale bez żadnych podtekstów, tylko dlatego, że to ładna piosenka.
Widzisz, Margola, ja myślę, że po niektórych pożegnaniach musimy przejść porządny katharsis i prysznic to czasem zbyt mało.
Kaza
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze