Stara panna wychodzi za mąż
ANNA PAŁASZ • dawno temuPerspektywa staropanieństwa niejednej kobiecie spędza sen z powiek. Mówią, że jak nie znajdziesz w porę kawalera, to będziesz chodziła w futrze śmierdzącym naftaliną i mieszkała z tuzinem kotów, które cię wreszcie zjedzą. Chyba, że zdążysz wyjść za mąż, co jest dość mało prawdopodobne, bo kto by chciał taką czerstwą starą pannę poślubić… A może jednak?
Małgorzata (49 lat, nauczycielka z Gdańska) większość życia spędziła w samotności, przynajmniej emocjonalnej. Chociaż wiązała się z mężczyznami, z żadnym nie zbudowała poważnej relacji. Drażliwy przydomek starej panny towarzyszył jej przez ostatnie kilkanaście lat. Za kilka miesięcy zastąpi go nowy, nieco bardziej medialny – żona.
— Wolałam mówić o sobie singielka, bo to oznacza, że miałam nad swoją samotnością kontrolę i był to mój wybór, a nie brak widoków na małżeństwo. Starą panną zostałam ogłoszona w momencie, kiedy pojawiły się na mojej twarzy pierwsze zmarszczki. Rodzina lubiła mi dogryzać, trochę chyba chcieli mnie sprowokować, żebym kogoś znalazła, tak dla świętego spokoju. Zawsze jak kogoś poznawałam, to wstrzymywali oddech. To zadziwiające, jak bardzo ludzie pragną, żebyś kogoś miała. Żebyś nie zdziczała i nie mieszkała z kotami.
Prawdę mówiąc, poznałam kilku facetów w swoim życiu, miewałam związki po kilka lat, z czego ze dwa całkiem dobrze rokujące, ale ostatecznie nic z tego nie wychodziło, bo nie umiałam się zaangażować i zaufać. I nagle rok temu poznałam mojego przyszłego męża, równie samotnego i zdziczałego, wyklętego przez rodzinę starego kawalera. Spotkały się dwa nieszczęścia, jak ja to mówię. Jest dobrze. Nie czuję presji, nie ma parcia na bycie razem za wszelką cenę. On ma w sobie cierpliwość typową dla dojrzałego faceta i doświadczenie, które daje mi poczucie bezpieczeństwa. Ja z kolei doskonale wiem, czego oczekuję i czego nie jestem w stanie zaakceptować. To dość wygodne, mieć tyle czasu, żeby sobie poukładać wszystko w głowie i móc iść do ołtarza z zaskakującą pewnością, że to jest to. Co prawda na białą kieckę z welonem już się nie łapię, ale écru jest w porządku. Podobnie jak bycie starą panną młodą.
Anna (52 lata, urzędniczka z Warszawy) starą panną jest od dawna, już nawet przestało ją to określenie drażnić, a poza tym kobieta jest jak wino, im starsza tym lepsza. Niedawno znalazła swojego konesera, dla którego staropanieństwo zamieni na małżeństwo.
— Właściwie to z technicznego punktu widzenia będziemy starożeńcami. Brzmi nieźle. Trochę mam sentyment do tego mojego staropanieństwa, w pojedynkę wcale się źle nie żyje, jest więcej miejsca w szafie i lodówka tak szybko się nie opróżnia. Miałam wszystko dla siebie, panowałam niepodzielnie, a ludzka złośliwość w temacie mojej samotności dawno przestała mnie zawstydzać.
Byłam w kilku związkach, po trzydziestce wzrosły mi wymagania i nie chciałam, żeby było byle jak, byle z kim. No a po czterdziestce to w ogóle postanowiłam, że albo ideał, albo wcale. Bo nie mam czasu na gierki. Żałuję tylko, że nie doczekałam się dziecka, ale jakoś zabrakło okazji. A raczej kogoś, kogo mogłabym uczynić ojcem moich dzieci. To jedyna rzecz, jakiej mi brakowało przez ten czas. Niemniej, cieszę się, że czekałam ze ślubem aż do teraz. Bo tak naprawdę dopiero teraz tego pragnę, wcale nie ze względu na suknię i wesele. W moim wieku kobieta doskonale wie, kogo chciałaby widzieć u swojego boku. Swoje przeżyłam, miałam wielu mężczyzn, dlatego kiedy poznałam mojego obecnego partnera, wiedziałam, że to ten właściwy. Nawet przysięgę małżeńską łatwiej będzie dotrzymać, bo to aż do śmierci nie jest takie odległe jak 20 lat temu.
Ja się tym związkiem cieszę i napawam, jesteśmy dwiema połówkami dojrzałego jabłka, które się zetknęły, zanim zdążyły zgnić. Czuję się świetnie, miłość po pięćdziesiątce naprawdę daje niezłego kopa i pozwala na nowo odkryć uroki życia. Ślub z pewnością będzie bardzo emocjonalnym i duchowym doświadczeniem, nawet jeśli w sukience nie będę wyglądała tak świeżo, jak miałam szansę kilkanaście lat temu.
Aleksandra (45 lat, bankowiec z Łodzi) poczuła ulgę, wsuwając na palec pierścionek zaręczynowy. Już nigdy nie będzie starą panną, co najwyżej starą rozwódką, a nawet jeśli, nie będzie nigdy więcej tak rozgoryczona i samotna, jak przez ostatnie kilkanaście lat.
— Nie wszystkie stare panny są zgryźliwe i aspołeczne, ale ja idealnie wpasowałam się w definicję staropanieństwa.
Zawsze chciałam być czyjąś żoną, założyć białą suknię i bawić się na swoim weselu. Pierwszego chłopaka miałam w liceum, ogromne rozczarowanie. Bardzo chciałam wziąć ślub przed trzydziestką, więc na studiach zamiast się uczyć szukałam potencjalnego kandydata na męża. I nic. Im bardziej chciałam kogoś mieć, tym gorzej mi to wychodziło. Jak już przekroczyłam trzydziestkę i dotarło do mnie, że z każdym dniem oddalam się od śnieżnobiałego welonu, zapadłam się w sobie. Fakt, że nie jestem czyjąś żoną przytłaczał mnie i sprawiał, że bałam się przyszłości. Nie potrafiłam być sama. Nie wiem, czemu się tak nakręcałam, ale to sprawiło, że oddaliłam się od ludzi i stałam książkowym przykładem starej panny – samotną, zrzędliwą i nieprzystosowaną społecznie babą, która unika rodzinnych imprez, żeby nie słyszeć „subtelnych” uwag na temat mojego stanu cywilnego. Nie lubiłam być sama, czułam pustkę i nie chciałam pogodzić z myślą, że spędzę życie sama. Uciekałam w pracę. I kiedy już straciłam nadzieję, że i dla mnie zagrają Mendelsona, poznałam mojego przyszłego męża. Tym razem nie było presji, bo przecież nie wierzyłam, że się uda. On mnie zaakceptował, co więcej, pokochał taką, jaką byłam – szarą, podniszczoną, apatyczną. Dopiero u jego boku poczułam się dobrze. Poczułam wielką ulgę, kiedy mój dom wypełnił się głosem ukochanego mężczyzny. Samotność potrafi zjadać człowieka od środka, dlatego bycie w związku z kimś o podobnych odczuciach i bolączkach naprawdę dodaje otuchy. Nawet nie pomyślałam, że będziemy kiedykolwiek małżeństwem, marzenie o sukni z trenem dawno ze mnie wyparowało. Niesłusznie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze