Mąż z monitora
IZABELA O’SULLIVAN • dawno temuTo miały być pierwsze dorosłe wakacje. Wyjazd na trzy miesiące, żeby się sprawdzić, usamodzielnić, zarobić na coś więcej niż na książkę i błyszczyk. Wsiadając do samolotu wiedziałam, że ten wyjazd zmieni diametralnie moje życie. Wcześniej historie miłosne, których początkiem było spytanie o drogę lub o to, co można zwiedzić w okolicy, wydawały mi się tandetne i banalne, ale moja tak właśnie się zaczęła...
To miały być pierwsze dorosłe wakacje. Wyjazd na trzy miesiące, żeby się sprawdzić, usamodzielnić, zarobić na coś więcej niż na książkę i błyszczyk. Wsiadając do samolotu wiedziałam, że ten wyjazd zmieni diametralnie moje życie.
Irlandia, kraj przedstawiany niegdyś jako mlekiem i miodem płynący, potem – pejoratywnie – jako przylądek polskiej siły robo(tni)czej, wreszcie – jako przykład wyjątkowo nieporadnej gospodarki.
Nie ukrywam, miałam nadzieję, że podczas tego wyjazdu wydarzy się coś ważnego. Byłam po świeżym rozstaniu z chłopakiem. Po trzech latach w związku stwierdziłam, że nie jest mi z nim dobrze. Wyjazd do Irlandii był po części – jak to niektórzy nazywali – ucieczką, a po części zmianą, której potrzebowałam.
Pierwszego Irlandczyka poznałam po tygodniu. Na domówce, u koleżanki Polki. To był jej współpracownik. Męski, pociągający. I zainteresowany. Ale – jak się później okazało – prawie każdą przedstawicielką płci przeciwnej. Odkryłam to, gdy po trzech tygodniach randek przypadkiem usłyszałam jego rozmowę telefoniczną z inną dziewczyną, nota bene poznaną na tej samej imprezie.
Po tym falstarcie postanowiłam dać sobie spokój z życiem uczuciowym. Ale wtedy spotkałam jego. Staliśmy razem na przystanku. Ja jechałam do pracy, on – pozwiedzać Dublin. Zatrzymał się na kilka dni u znajomych kilka domów dalej. Był Australijczykiem, mieszkał w Anglii, a do Irlandii przyleciał na długi weekend. Wcześniej historie miłosne, których początkiem było spytanie o drogę lub o to, co można zwiedzić w okolicy, wydawały mi się tandetne i banalne, ale moja tak właśnie się zaczęła.
Pojechaliśmy wtedy razem do centrum, dałam mu swój numer, myśląc, że i tak nie zadzwoni.
Zadzwonił. Jeszcze tego samego dnia, o 17.33, czyli 3 minuty po tym, jak skończyłam pracę. Poszliśmy na randkę, było miło, następnego dnia też się spotkaliśmy, a kolejnego – wyjechał. Wrócił do Londynu. Ale najwidoczniej mu zależało, bo dzwonił nadal i po dwóch tygodniach znów do mnie przyleciał, na weekend.
Po miesiącu naszej znajomości okazało się, że jestem w ciąży. Przepłakałam cały tydzień. A jemu bałam się powiedzieć, żeby nie myślał, że chciałam złapać faceta na dziecko. Początkowo miałam zamiar przestać się do niego odzywać. Ale doszłam do wniosku, że uczciwie będzie go poinformować.
Zareagował fantastycznie. Cieszył się, jakbyśmy co najmniej dwa lata starali się o dziecko. W sumie nic dziwnego – miał 41 lat, pewnie chciał już być ojcem. Postanowiliśmy, że popracuję w Dublinie jeszcze przez 2–3 miesiące, a potem wezmę chorobowe i przeniosę się do niego, do Anglii. I tam urodzę.
Ale w międzyczasie plany się zmieniły, bo poczułam nagle tęsknotę za Polską. Zaczęłam go namawiać na wyjazd do Warszawy. O dziwo, zgodził się, chciał tylko, żebym urodziła w Anglii.
Po ośmiu tygodniach od przyjścia na świat naszego synka, Thomasa, wróciliśmy do Polski. On szukał pracy w branży medialnej, bo w tym się specjalizował – w pisaniu scenariuszy programów rozrywkowych. Po krótkim czasie zdecydował się założyć swoją firmę. Od samego początku szło różnie. Raz udało się sprzedać projekt i zarobić naprawdę świetne pieniądze, za chwilę było kilka miesięcy posuchy. Dorabiał nauczając angielskiego, ale to go kompletnie nie pociągało. Frustrował go brak stałych dochodów i nastawienie Polaków, z którymi miał zawodowo do czynienia. Ja siedziałam z dzieckiem w domu, prowadziłam mu księgowość i starałam się wspierać. Ale mnie też ogarniała coraz większa frustracja, kiedy patrzyłam na jego huśtawki nastrojów. Gdy udało mu się sprzedać projekt, wykrzykiwał, jaka Polska jest fajna, planował kupno mieszkania i świetlaną przyszłość. Kiedy był zastój w interesach, prawie że się pakował, chciał wracać do Australii. Coraz bardziej się bałam, że któregoś dnia mi oznajmi, że kupił bilet na samolot i że to ostateczna decyzja. Mnie też namawiał na wyjazd, pewnie. Ale znał moje stanowisko, nie byłam na to gotowa i koniec. Nic mnie nie było w stanie przekonać, choć doskonale sobie zdawałam sprawę, jak ciężko jest odnaleźć się w polskiej rzeczywistości.
Kiedy Thomas miał dwa lata, a my nadal tułaliśmy się po wynajętych mieszkaniach, bo on bał się w cokolwiek inwestować, poniekąd wspólnie ustaliliśmy, że lepiej będzie, jak wyjedzie na kilka miesięcy do Australii. Zarobi trochę i wróci. A może ja zmienię decyzję i pojadę do niego. Przeczuwałam, że to początek końca, ale nie mieliśmy za bardzo wyboru. Pieniądze się kończyły, nowe projekty się nie sprzedawały, ja nie mogłam znaleźć pracy. I ciągle się kłóciliśmy.
Odwieźliśmy go z synkiem na lotnisko, żegnaliśmy się w pośpiechu i bez scen, z rzucaną trochę na wiatr obietnicą, że niedługo albo on wróci do nas, albo my polecimy do niego i już będziemy na stałe razem. Pierwszej części dotrzymałam, po sześciu miesiącach polecieliśmy do niego na pół roku, na próbę. Tym razem to ja chciałam zobaczyć, jak będzie tam wyglądało moje życie, czy znów – tak jak w Irlandii – zatęsknię za rodzicami, za domem. I niestety, tak się stało. Mimo wielu uroków tego kraju, mimo stylu życia, który bardzo mi odpowiadał, bardzo chciałam wrócić.
Od tej pory, a minęło już prawie 8 miesięcy, żyjemy od Skype’a do Skype’a. On ma tam pracę, która mu daje pieniądze i satysfakcję. Ja swoje korzenie czuję tutaj. Wiele osób mi mówi: Głupia, czemu nie chcesz tam się przenieść? Ale te głosy z reguły należą do tych, którzy nigdy nie mieszkali za granicą. A ja to ciągle rozważam, lecz im dłużej to trwa, tym bardziej jestem zmęczona tym rozdarciem i życiem w zawieszeniu. Czuję się tak, jakbym ciągle czekała na zakończenie. Każda historia, nawet najbardziej wciągająca, zaczyna męczyć, kiedy trwa za długo. I tak jest właśnie z nami. Czuję, że coraz bardziej się od siebie oddalamy. To jest teraz dla mnie bardziej facet z monitora, niż mój mąż. Ale jednak to ojciec mojego dziecka i tłumaczę sobie, że chociaż dla Thomasa powinnam nadal próbować.
Zastanawiam się, czy to, co się wydarzyło, to był przypadek czy przeznaczenie. Dlaczego poznałam kogoś z drugiego końca świata i mam z nim dziecko? Z mężem-Polakiem jest łatwiej. W przypadku rozstania, pozostają jedynie rozterki natury emocjonalnej. Tutaj – dodatkowo – urzędowej i technicznej. Bo co, jeśli mielibyśmy jednak nie być razem? Cotygodniowe odwiedziny nie wchodzą w grę. Ciągle mam jeszcze nadzieję, że nagle któreś z nas zmieni zdanie, że któreś z nas się poświęci. Teraz rozpatruję to już właśnie w takich kategoriach. Choć tak naprawdę, bardziej niż na pozytywne zakończenie, czekam po prostu na jakieś rozstrzygnięcie. Doszliśmy już do takiego etapu, że kiedy zapadnie jedna, ostateczna decyzja, w którąkolwiek stronę – to mi naprawdę ulży.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze