Dziecko zabiło nasze małżeństwo
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuWiększość z nas uważa, że narodziny potomka są dla małżeństwa czymś oczywistym i upragnionym. Ale czasami jest wręcz odwrotnie. Przypadkowa ciąża, a nawet narodziny oczekiwanego dziecka potrafią zniszczyć małżeństwo. Płaczący noworodek może być trudniejszym wyzwaniem niż wredna teściowa albo brak pieniędzy.
Iwona jest urzędniczką, przeciętnie atrakcyjną, ale bardzo sympatyczną i dobrze ubraną. Zawsze miała powodzenie u mężczyzn. Z grona zalotników wybrała Marcina. Pożałowała tego już w dniu powrotu ze szpitala po narodzinach córeczki:
— Mój mąż nie wiedział, że narodziny dziecka zmienią nie tylko moje, ale i jego życie. Gdy byłam w ciąży, mówił do brzucha i kupował różowe ubranka. Zapowiadało się więc nieźle. Dlatego byłam w szoku, gdy po powrocie ze szpitala, obolała po cesarskim cięciu, zostałam z tym wszystkim sama. Nie mamy rodziny w Warszawie, więc zakładałam, że Marcin mi we wszystkim pomoże. Pomyłka. Dziecko płakało, ja próbowałam znaleźć pięć minut, żeby się umyć, a on grał w jakieś strzelanki! Od początku uważał, że dziecko to tylko moja sprawa. Gdy Maja płakała, słyszałam, że źle ją wychowuję. Noworodka! Moim stanem zdrowia też się nie przejmował, jakby cesarka była czymś takim jak wyrywanie zęba.
Potrafię go nawet wytłumaczyć: jest jedynakiem, nie miał małych dzieci w rodzinie. Nie wiedział, jak to wszystko wygląda. Ale szczerze mówiąc: co z tego? Przecież widział, że jestem obolała i zmęczona. Już choćby dlatego powinien mi pomóc. Dzisiaj może zachowałabym się spokojniej i bardziej racjonalnie, ale wtedy byłam jeszcze w szoku po porodzie, zmęczona i trochę pod wpływem tych wszystkich hormonów. Skończyło się tak, że z dwumiesięczną Mają w nosidełku poszłam złożyć pozew o rozwód. Stwierdziłam, że skoro mój mąż nie potrafił zrozumieć, że go potrzebuję, że jest już ojcem, a nie dwudziestolatkiem z konsolą, to ja takiego „partnera” nie potrzebuję. I w zasadzie nie żałuję. Bo minął rok, a jego wkład w opiekę kończy się na alimentach. Dziecka nie odwiedza.
Ale nie tylko mężczyznom zdarza się nie dorosnąć do roli rodzica. Wojtek, pracownik sklepu ze sprzętem komputerowym, sam wychowuje synka. Jego żona pół roku po narodzinach Adasia zwyczajnie… uciekła:
— Różnych rzeczy się spodziewa człowiek w życiu – opowiada Wojtek – ale nie tego, że zostawi cię dziewczyna, z którą już na drugim roku studiów miałeś ustalone imiona dla dzieci. Mieli być Adam i Klara. No, to Klary się chyba nie doczekam. Moja żona bardzo cieszyła się na początku ciąży, oboje byliśmy przeszczęśliwi. Ale z czasem posmutniała. Tłumaczyłem sobie, że to z powodu „leżącej” ciąży – od czwartego miesiąca większość czasu spędzała w łóżku. Mało kto byłby zadowolony. Kilka tygodni po narodzinach dziecka Kasia wyznała, że chyba do tego wszystkiego nie dorosła. Tyle, że Adaś był już na świecie i domagał się, by ktoś się nim zajmował. My ciągle się kłóciliśmy, musiałem dużo pracować. Kąpałem Adasia wieczorem i wstawałem w nocy, żeby karmić go z butelki. W ciągu dnia nie pomagałem, bo mnie po prostu nie było. Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że to była depresja poporodowa. Wtedy to zbagatelizowałem. No i pewnego wieczora zastałem Adasia całkiem samego.
Mam oczywiście pretensje do żony. Ale trochę też do siebie. Nie wiedziałem, jak ciężko jest z małym dzieckiem. Cały dzień, w kółko to samo. Jeść, spać, pielucha. Teraz to wiem, bo zostałem sam. Pomaga mi czasem moja mama i lituje się, że jestem taki zmęczony i zabiegany. Nad Kasią się nie litowała, nikt z nas się nie litował. Wiem, że nie dorosła do roli matki, ale może gdybym potrafił ją wtedy zrozumieć, dziś bylibyśmy razem? Zamiast tego krzyczałem i miałem pretensje. Nie wiem, czy ja z kolei dorosłem do roli męża. Nadal ją kocham. Oczywiście, mam do niej żal, ale dzisiaj łatwiej mi ją zrozumieć. Teraz Kasia jest w Irlandii, wysyła nam pieniądze. Mam nadzieję, że jeszcze wróci. Ale wtedy będziemy musieli wyprowadzić się z naszego miasta. Rodzina i znajomi nie dadzą Kasi żyć.
Najtrudniejszą próbą dla związku jest jednak najczęściej przyjście na świat chorego dziecka. Miał być gaworzący niemowlak, a jest szpital, rehabilitacja i łzy. To spotkało Małgosię, trzydziestolatkę ze Śląska:
— Wiedzieliśmy, że Bartuś będzie chory. To wada wrodzona, widoczna już w czasie ciąży. Dano nam do zrozumienia, że choć oficjalnie nie jest to wskazanie do aborcji, to większość ludzi się na nią decyduje. Matki jadą do Czech czy Niemiec – od nas jest niedaleko. Ale mój mąż na to nie pozwolił. Twierdził, że damy radę, że nie można zabić swojego dziecka. Czekaliśmy przecież kilka lat, długo nie mogłam zajść w ciążę. Cieszyłam się, że mam takiego odpowiedzialnego, porządnego męża.
Dzisiaj już nie mam. Paweł nie wytrzymał nawet trzech pierwszych miesięcy. Tego, że po porodzie całymi dniami byłam w szpitalu, że nocowałam tam często. Chciałam być jak najbliżej swojego dziecka. Mąż miał pretensje, że „zszedł na drugi plan”. Tak, zszedł, wcale się tego nie wstydzę. Biegałam po szpitalach i fundacjach, szukałam pieniędzy na leki, najlepszych lekarzy. Wydawało mi się to oczywiste i myślałam, że Paweł zrozumie i pomoże. Pierwszy rok życia jest w przypadku choroby Bartusia decydujący. Poznałam też wiele innych matek, które opiekują się chorymi dziećmi. Tak właśnie: matek, a nie rodziców. Ojcowie odchodzą od takich rodzin, nie wytrzymują. Biedactwa. Wolą sobie poszukać nowych żon i zdrowych dzieci.
Nie żałuję, że go nie ma. I wiem, że nie znajdę Bartusiowi nowego ojca. Faceci są po prostu na takie historie za słabi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze