Na co cierpią nasze dzieci?
JAROSŁAW URBANIUK • dawno temuZa moich szkolnych czasów dzieci były dużo zdrowsze. Jeśli ktoś strzelał w dyktandach byka na byku, to dostawał pałę, a w miarę powtarzania się tej sytuacji był zagrożony pałą na semestr, na koniec roku, a później powtarzaniem klasy. W miarę rozwoju medycyny i unowocześnienia podejścia do wychowania dziecka odkryto potworne przypadłości – dysleksję, a także mutyzm wybiórczy i dyskalkulię!
Ja nie jestem pijanyyyyyy… Ja jestem choryyyyy…..Ja mam taka straszną chorobę z Filipinnnnn…
(Kabaret Młodych Panów)
Za moich szkolnych czasów dzieci były dużo zdrowsze. Jeśli ktoś, tak jak ja, strzelał w dyktandach byka na byku, to dostawał pałę, a w miarę powtarzania się tej sytuacji był zagrożony pałą na semestr, na koniec roku, a później powtarzaniem klasy. W miarę rozwoju medycyny i unowocześnienia podejścia do wychowania dziecka odkryto potworną przypadłość – dysleksję. Straszna ta choroba uniemożliwiała uczniowi poprawne pisanie. Co prawda bezduszni konserwatyści mogliby stwierdzić (i twierdzili), że o ile ktoś nie umie pisać bezbłędnie, to nie powinien kończyć szkoły, ale starać się o, powiedzmy, praktykę u szewca. Dzięki temu mielibyśmy z pewnością więcej dobrych szewców (dzięki bogu wraca moda na obuwie szyte na miarę, a tu czeladników jak na lekarstwo), a mniej absolwentów liceów, dla których nie ma żadnej pracy. Kiedy kończyłem edukację na poziomie średnim, dysleksja była już powszechnie uznanym schorzeniem. Ludzie lubią sobie ułatwiać życie (trudno zresztą się dziwić), a lekarze lubią trafiać dodatkową kasę dzięki zapędowi rodziców do ochrony swych dzieci przed niepotrzebnymi obciążeniami. Więc zaroiło się od nowych ciężkich chorób, które owocowały ułatwieniami, zwolnieniami i tym podobnymi glejtami dla nieszczęsnych uczniów.
Moja żona odbywając praktykę nauczycielską w szkole z klasami integracyjnymi, poza realnymi schorzeniami fizycznymi i psychicznymi, na które cierpiały dzieci, mogła zapoznać się z niezwykle nowoczesnymi chorobami, o których nie słyszeli nawet moi znajomi psycholodzy. Do anegdoty rodzinnej przeszła dziewczynka, w której aktach szkolnych jako jednostkę chorobową zapisano „mutyzm wybiórczy”. Starsza koleżanka, zapytana przez moją żonę o to, na czym polega ta groźna choroba, stwierdziła, że owa dziewczynka rozmawia z tymi, których lubi, a z tymi których nie lubi, po prostu nie rozmawia, ignorując ich całkowicie. Bez względu na to czy ma do czynienia z koleżanką z klasy, nauczycielką czy członkiem rodziny. Biorąc pod uwagę, że żona właśnie obejmowała wychowawstwo klasy, w której rzeczona dziewczynka pobierała nauki, zapytała koleżankę jak w takim razie postępować z dzieckiem, które ignoruje nauczyciela, na co ta odpowiedziała z wyraźnym zadowoleniem: Nie wiem. Ze mną jakoś rozmawia. Dzięki Bogu dziewczynka okazała się być litościwą istotą i odzywała się także do mojej żony. Dzięki temu żoniny staż został zaliczony, dziewczynka przeszła do następnej klasy. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że uświadomiłem sobie fakt, iż cierpię na tę „jednostkę chorobową”, ponieważ też nie przepadam za rozmawianiem z tymi, których nie lubię.
W ogóle teraz jest raczej z górki. Jeśli dzieciak nie jest w stanie usiedzieć w ławce, musi coś zniszczyć, powrzeszczeć sobie czy poprzeszkadzać w lekcji, to nie jest już bezczelnym huncwotem. O nie! Dziecko takie cierpi na ADHD, w związku z czym musi być leczone, a pozostałe dzieciaki muszą znosić jego wybryki podczas lekcji. W końcu dziecko jest chore, więc należy chodzić dookoła niego na paluszkach i znosić wrzaski, ataki i ewentualne obelgi. Jeśli zaś ktoś nie będzie w stanie tego znosić, to natychmiast w obronie rozwrzeszczanego i utrudniającego innym życie bachora stanie zapewne zakochana w nim mamusia, a nierzadko również tatuś, wraz z zestawem psychologów i kuratorium, do którego nie omieszkają wysłać serii donosów. Co prawda za moich czasów ADHD doskonale leczono przy pomocy serii klapsów na goły tyłek, ale cóż, to średniowieczne metody, sprzed wiekopomnej akcji „Kocham, nie biję”. No bo jakże tu nie kochać dziecka, które wrzeszczy pluje i kopie? Trzeba kochać, bo inaczej to w ryj!
Jest jeszcze moje ukochane schorzenie. Dyskalkulia, czyli niemożność a przynajmniej daleko idące utrudnienia w nauczeniu się matematyki. Schorzenie tym mi bliższe, iż sam na nie cierpię. Udało się je co prawda podleczyć dzięki serii korepetycji i uczęszczaniu na kółko matematyczne, ale cóż – dzisiaj wyraźnie widzę, że opresyjne społeczeństwo zmuszało mnie do postępowania wbrew mojej naturze. Zastanawiam się nawet nad tym czy przypadkiem nie zaskarżyć szkoły za te tragiczne represje, które dane mi było przeżywać. W końcu powinienem dostać zwolnienie lekarskie z zajęć z matematyki, podobnie zresztą jak z tych z chemii (cierpiałem na chemiowstręt), fizyki (jestem fizykofobem) i plastyki (moją osobistą tragedią jest nudyzm plastyczny – po prostu strasznie nudziłem się na plastyce). Cóż, dla mnie jest już za późno, ale może wam uda się uratować swe dzieci przed niepotrzebnymi cierpieniami, które zsyła na nie szkoła.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze