Urlop to fikcja
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuWakacje tak naprawdę nie istnieją, są fikcją obliczoną na poprawienie humoru nam wszystkim, mgłą rozwiewającą się w konfrontacji z prawdą niczym oferta last minute. Przed wyjazdem musiałem zrealizować wszystkie zamierzenia zawodowe, których termin przypadał na czas mojego urlopu. Oznaczało to potrojenie wysiłków, robotę od świtu do nocy w dzikim amoku. Cały urlop musimy co do minuty odpracować!
Stało się. Wyjeżdżam na wakacje. To naprawdę się dzieje.
W przedpokoju, między piętrzącymi się walizami, torbami, siatkami i czymkolwiek tam chcecie krążą nerwowe koty. Zapewne przeczuwają, że ich los zmieni się na gorsze i planują zemstę. Kiedy ona nastąpi, będę wiedział doskonale po zapachu. Otaczają mnie rzeczy, których istnienie do niedawna było mi dalekie oraz wstrętne, czyli GPS, jakieś bilety, wydrukowane mapki, oczywiście paszport, przewodnik oraz masa książek o Bałkanach, dokąd jadę. To trzecie wakacje pod rząd, a ja dotąd nie mogę się przyzwyczaić.
Urlop w moim wypadku jawi się czymś dziwnym, choćby ze względu na zawód, który wykonuję. Jest to tak zwany zawód wolny, uprawiany namiętnie przez wszelkiej maści artystów, prawników oraz prostytutki. Mam pewność, że ta zbieżność jest przypadkowa. Nie przysługuje mi, jako pisarzowi oraz klepaczowi tekstów tutaj, żadne dobro znane wszystkim ludziom pracy: nie jestem nigdzie zatrudniony, nie odprowadzam żadnych składek wyjąwszy skromne ubezpieczenie zdrowotne, wskutek czego nie dostanę żadnej emerytury (co przynajmniej zjednoczy mnie z resztą moich rówieśników). Żadne zwolnienie lekarskie nie ma prawa mnie objąć, tkwię w niewoli terminów. Nie dla mnie urlop ojcowski, dni na szukanie nowej pracy, gdyż żadnej przecież nie posiadam, a jeśli połamię obie ręce, miast renty zyskam szczególną przyjemność walenia w klawiaturę własnym, durnym łbem.
W tej sytuacji wakacje także nie bardzo pasują, prawda?
Wydaje mi się, że świat zdaje sobie z tego sprawę i ze wszystkich sił próbuje mi przeszkodzić w wyjeździe. Wcześniej był daleko bardziej skuteczny, ale i ja wyróżniałem się mniejszą zdolnością do znoszenia ciosów. Po prostu, w okresie urlopowym coś nieustannie się działo. Koledzy popadali w obłęd. Kupowałem mieszkanie. Rodziło mi się dziecko. Oddawałem mieszkanie. Tak rok w rok. W nawale podobnych przeciwności odnajdywałem w sobie zdolności wakacyjne.
Większość znajomych już wróciła z urlopu, sam dopiero się szykuję w wielkiej nerwowości i nachodzi mnie niepokojąca myśl, że wakacje tak naprawdę nie istnieją, są fikcją obliczoną na poprawienie humoru nam wszystkim, mgłą rozwiewającą się w konfrontacji z prawdą niczym oferta last minute.
Próbuję prześledzić swoje działania wykonane na przestrzeni ostatnich tygodni. Przed wyjazdem musiałem zrealizować te wszystkie zamierzenia zawodowe, których termin przypadał na czas mojego urlopu. Oznaczało to nawet nie zdwojenie, lecz potrojenie wysiłków, robotę od świtu do nocy w jakimś dzikim amoku. Czułem się niczym dzielny rycerz broniący niewinnej osady przed szturmem barbarzyńców, choć w moim przypadku nie ma chyba czego bronić. Nieubłagana logika życia podrzucała mi coraz to nowe trudności. Z jam, chaszczy, nor i trzęsawisk wypełzały najróżniejsze maszkary przypominające mi o zaległych obowiązkach, chętne królewny kusiły perspektywą dodatkowego zarobku. Jako człowiek słaby, nieodmiennie ulegałem tylko po to, żeby natychmiast zacząć przeklinać własną ułomność.
Wydawało mi się nawet, że polegnę na ostatniej prostej, znajdą mnie stygnącego w pokoju, zgasłego gdzieś między słowem a przecinkiem.
A potem zacząłem przyglądać się innym, łącząc fakty. Gdzieś od początków maja wszystkich moich znajomych, przyjaciół, bliskich ogarnął dziki szał pracowniczy. Siedzieli w swoich biurach od rana do nocy, potem zaczęli spać w tych barbarzyńskich miejscach, a i tak, niepojętym sposobem, znosili pracę do domu. Żarli wyłącznie kawę zapitą energizerem, potrafili spalić w godzinę paczkę papierosów, chudli prędzej niż po dukanie, twarze składały się im głównie z cieni pod maciupkimi oczyma.
Taki osobnik na tydzień przed wyjazdem wyglądał, jakby zaraz miał skonać i przemieszczał się w dziwaczny sposób, nie używając nóg. Niczym nieszczęśliwy statek pchany szalonym wiatrem. A potem znika gdzieś tam, w przysłowiowym już Egipcie, żeby wrócić po dwóch tygodniach nowym człowiekiem. Jest dynamiczny, rumiany, uśmiechnięty. I natychmiast rzuca się w wir roboty.
Miesiąc po urlopie przypomina czas przed wyjazdem, tyle, że znieść go odrobinę łatwiej za sprawą niedawnego wypoczynku. Rozradowani osobnicy tyrają, ile tylko mogą, aż z wolna, na jesieni przychodzi uspokojenie i praca toczy się już znanym sobie, starym rytmem. Śmieję się trochę, ale też z siebie. Moje życie również tak wygląda.
W ten sposób dochodzimy do fikcyjności urlopu i jestem skłonny ująć to nawet w jakiś rodzaj matematycznej reguły: X – (Y + Z) = 0, gdzie X oznacza czas urlopu mierzony w godzinach, Y to godziny dodatkowej pracy przed wyjazdem, a Z to godziny dodatkowej pracy po powrocie. Wynik, jak uprzytamnia powyższe równanie, wynosi zero.
Oznacza to tyle, że cały urlop musimy co do minuty odpracować. Jeśli od tej zasady istnieją jakieś odstępstwa, to mieszczą się w granicy błędu statystycznego. Oto i mój głos w niekończącej się dyskusji o krachu jak i przydatek do wielkiej teorii wszystkiego opracowywanej od lat przez naukowców. Stanowczo domagam się włączenia doń moich skromnych wyliczeń.
I co z tego wszystkiego wynika? Jak zwykle bardzo niewiele. Przecież i tak pojadę na swój urlop, być może jakimś cudem zdołam z niego powrócić (co przy nawale różnorakich nieszczęść, które mnie doświadczają, wcale nie jest takie pewne) i natychmiast odnajdę się w wirze pracy. W ten sposób odnajdę swoją więź ze społeczeństwem.
Być może w życiu nie chodzi o wypoczynek, ale tylko o to, żeby przez chwilę znaleźć się w innym miejscu, niż jesteśmy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze