Wróciłam do Polski i żałuję!
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuKażdy z nas ma w rodzinie jakiegoś emigranta. Wśród nich są i tacy, którzy po jakimś czasie wrócili do kraju. Powody są różne: jednym się zwyczajnie nie udało, inni zarobili na wymarzony dom czy samochód i nie widzieli sensu, by dalej być poza krajem. Jeszcze inni wrócili po prostu z tęsknoty za krajem i rodziną. Część z tych osób żałuje dziś powrotu tak samo, jak kiedyś wyjazdu.
Agata i Marek wrócili z Anglii dokładnie pół roku temu.
Marek opowiada:
— Najpierw pomysł był taki, żeby zarobić na wesele i wrócić. Oboje byliśmy wtedy na studiach, dlatego mieliśmy pracować tylko trzy miesiące akademickich wakacji. Załatwiliśmy mieszkanie u znajomych i w połowie czerwca pojechaliśmy. Ja pracowałem na przysłowiowym zmywaku, Agata była kelnerką w tej samej restauracji. Na początku dziwnie się czułem – przyszły architekt, miałem za sobą staż w biurze projektowym, a tu setki talerzy i szef kuchni z Pakistanu. Mówił po angielsku znacznie gorzej niż my. Jednak oboje przyzwyczailiśmy się dość szybko do tych warunków. Pieniądze sprawiają, że człowiek przestaje się czuć głupio pracując poniżej swoich kwalifikacji. Agata dostawała niesamowite napiwki, ja zarabiałem oczywiście gorzej, ale oboje byliśmy zadowoleni. To było jeszcze przed kryzysem, dochodziły premie i różne dodatki za dobrą pracę. Żyć nie umierać.
Agata stwierdza:
— No i te łatwe pieniądze nas zgubiły. Zamiast wrócić do Polski i dokończyć studia, postanowiliśmy wziąć urlopy dziekańskie i pracować jeszcze na mieszkanie. Potem kolejny rok, a przecież dziekanek nie można brać w nieskończoność, więc oboje wylecieliśmy ze studiów. W tym czasie nasi koledzy robili następne bezpłatne staże i zdobywali uprawnienia. Śmialiśmy się z nich, bo rzeczywiście nam żyło się o wiele lepiej. Za pensję kelnerki i gościa ze zmywaka można było jechać do Hiszpanii na dwa tygodnie. Uderzyło nam do głowy i te łatwe dochody łatwo przejedliśmy. Aż przyszedł kryzys. I kto pierwszy wyleciał z pracy? Oczywiście obcokrajowcy.
Wróciliśmy do Polski i mieszkamy u rodziców. Ani ślubu, ani mieszkania, ani oszczędności, ani wykształcenia. Wszyscy się dziwią, że nic nie przywieźliśmy. Powinni nas obwozić po wsiach w klatce jako przykład totalnej głupoty.
Chcielibyśmy wrócić do Anglii, bo podobno jest tam już trochę lepiej. W Polsce nie mamy żadnych szans, bo tutaj ktoś z doświadczeniem tylko w pakistańskiej restauracji nie ma szans na dobrą pracę. Teraz utrzymują nas rodzice, zbieramy na przeprowadzkę. Powiem szczerze: żałuję zarówno wyjazdu, jak i powrotu.
Jagoda, trzydziestolatka, pracowała w londyńskim butiku z ekskluzywną odzieżą używaną. Wiodło jej się dobrze, nawiązała nowe znajomości i powoli wsiąkała w życie w Anglii:
— Wszystko było OK, ale po prostu straszliwie tęskniłam. Jestem jedynaczką, moja mama owdowiała i została sama w dużym domu pod Wrocławiem. W dodatku zachorowała. Serce ściskało, gdy o tym myślałam. Ale kochałam swoją pracę, kolorowych ludzi, którzy robili u nas zakupy, niesamowite ubrania, które sprzedawałam. Nie było idealnie, ale czułam się doceniana. Wielkie miasto daje poczucie niesamowitej wolności; wiesz, że twoje życie zależy od ciebie. Zdecydowanie inaczej niż na wsi pod Wrocławiem.
Długo rozważała plusy i minusy powrotu:
— Wiedziałam, że jeśli wrócę, to pewnie nie uda mi się znaleźć tak dobrej pracy, jak w Londynie. W Polsce skończyłam tylko liceum plastyczne i trochę bawiłam się w projektowanie ubrań, nie miałam wielu doświadczeń zawodowych. Ale w końcu spakowałam się i wróciłam.
Na początku było OK, miałam poczucie, że dokonałam słusznego wyboru. Mama popłakała się ze szczęścia. Żyłam z angielskich oszczędności i szukałam pracy. Zderzenie z polskim urzędem było straszne. Przyzwyczaiłam się do tego, że urzędnik powinien pomagać, a przynajmniej nie przeszkadzać. Kiedy powiedziałam pani w urzędzie pracy, że pracowałam w butiku z używaną odzieżą, pokiwała głową i stwierdziła: znaczy się w lumpeksie? Rzecz w tym, że jedna sukienka z tego lumpeksu to była jej pensja. Stwierdziła, że z tak niskimi kwalifikacjami mogę się starać najwyżej o pracę sprzątaczki. Tyle, że chwilowo nie ma takich etatów w naszym powiecie. Nie zapytała, czym się interesuję, co mogę robić, nie zaproponowała żadnego stażu ani programu na rozwój swojej firmy… Nic, tylko odhaczyć się na liście do zasiłku. Moje dopytywania skwitowała: Pani, tu nie Anglia! Rzeczywiście. Sama znalazłam sobie pracę, w sklepie spożywczym. Niezbyt fajnie to zabrzmi, ale jak tylko mama umrze…
Powrotu żałuje także czterdziestoletnia Iza. Wyjechała z Polski zaraz po rozwodzie, z małym synkiem. Nic jej tu nie trzymało, bo straciła właśnie pracę, a były mąż, alkoholik, nie brał sobie do serca obowiązku płacenia alimentów:
— Wyjechałam praktycznie w ciemno, znałam podstawy angielskiego, ale nie miałam w Dublinie znajomych Polaków. Dlaczego Irlandia? Sama nie wiem, spodobał mi się jakiś film o hodowli irlandzkich owiec czy coś takiego. Było tak zielono i spokojnie. Oczywiście, Dublin nie przypominał tej wsi z owcami, ale i tak tam zostaliśmy. Dosłownie drugiego dnia znalazłam pracę, zgodną ze swoim wykształceniem. Jestem fryzjerką, w Dublinie przez pierwszy miesiąc zamiatałam włosy, ale potem pozwolili mi się wykazać. Serdecznie mnie tam traktowano, nie mogę powiedzieć złego słowa. Może dlatego, że na początku nie było jeszcze wielu Polaków i nie znali nas tam dobrze? Dopiero potem pojawiły się złośliwe komentarze, ale to głównie od innych obcokrajowców.
Co spodobało jej się w Irlandii najbardziej? Przede wszystkim przedszkole i szkoła synka:
— Maciuś dostał specjalną nauczycielkę-asystentkę, żeby nie miał problemów językowych na początku. Był traktowany z szacunkiem i sympatią. Panie dbały, żeby zintegrował się z dziećmi. Po kilku miesiącach mówił zresztą jak miejscowi. Dobrze nam się ułożyło. A dlaczego wróciliśmy do Polski? Chyba diabeł mnie podkusił! A serio, to poznałam Polaka, który przyjechał dorobić i z góry planował powrót. Zakochałam się, więc wróciliśmy we trójkę. Krzysztofowi bardzo na tym zależało, a ja niestety żałuję.
Kocham Polskę, ale kiedy poszłam na zebranie do szkoły i usłyszałam, że mam wynarodowione dziecko, które powinno powtarzać klasę, bo nie odróżnia ż od rz, poczułam się jak śmieć. Tutaj nikt nie pomaga dzieciom z brakami językowymi, uważa się je za opóźnione. Maciuś źle się czuje w polskiej szkole. A ja jestem „tylko” fryzjerką, która ma ściąć grzywkę za dziesięć złotych albo ufarbować włosy na idiotyczny fiolet. Tutaj jak chcesz być kimś, to musisz być magistrem. Irlandia nie jest rajem, ale uczciwie pracujący człowiek, nawet ze złym akcentem, jest tam szanowany i może się ze swojej pracy utrzymać.
Teraz odliczam dni do powrotu. Czekamy tylko na koniec roku szkolnego i tyle nas zobaczą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze