Jak pies z kotem
DOROTA NOWAKOWSKA • dawno temuGdy odbierałam swoje pierwsze, własne mieszkanie, byłam bardzo szczęśliwa i... bardzo zakochana. Już następnego dnia miałam uwolnić się od przebywania z przygodnymi współlokatorkami, które albo nie lubiły mojego wspaniałego kota, albo ich zmanierowanie rodziło we mnie mordercze skłonności. W końcu własny kąt, prowansalska kuchnia mojego projektu, nowa łazienka pachnąca jeszcze farbą! Własny raj, gdzie mogłam robić, co mi się podoba!
Mój narzeczony mieszkał wtedy w jednym z obskurnych akademików i serce mnie bolało, widząc w jakich warunkach musi spać. Zawsze, od dzieciństwa, dzieliłam mieszkanie z kimś bliskim. Najpierw z rodziną i siostrą, potem studentkami, które nie zawsze były takie straszne, nawet często dobrze się razem bawiłyśmy. Dlatego nie mogłam przyzwyczaić się do pustych ścian mieszkania, gdzie czekał na mnie tylko mój białoczarny kot, wygłodniały pieszczot po całym dniu oczekiwania na swoją właścicielkę. Zapraszałam do siebie mojego narzeczonego i pozwalałam mu zostawać na noc. Nawet prosiłam go o to, żeby nie musiał wracać do swojego "baraku".
Kolacje z winem a potem namiętne noce i rozmowy pod wspólną kołdrą wypełniły moje, niewykończone jeszcze, mieszkanie miłością i ciepłem. Jak zwykle w pierwszych dniach zadomawiania się potrzebowałam silnej ręki, która wywierci siedem dziur w ścianie i przytacha do domu ciężką szafę kupioną na Kole. Idealny do tego rodzaju zadań był Jacek. Wszystko wkręcał, wykręcał, dźwigał i mył bez przerwy okna. Tak jakoś samo wyszło, że w końcu przywieźliśmy do mnie jego rzeczy z akademika i szczęśliwi zamieszkaliśmy razem.
Trwa to już trzeci rok, ale nie zawsze jest tak różowo, jak było na początku. Ja — wybuchowa i Jacek – urodzony uparciuch. Jak takie osoby mogą mieszkać w dwupokojowym mieszkaniu? Z perspektywy czasu widzę, że ten wspólny dom bardzo zmienił nas i nasz związek. Po nacieszeniu się sobą, zaczęła się walka o przywileje i obowiązki domowe. Ciągłe ustalanie dyżurów nie zdało egzaminu. Ja, pedantka chodziłam wieczorami wściekła po domu, zbierając ogryzki, ciuchy i zużyte papierki mojego współlokatora. Jacek jest bałaganiarzem i nie potrafi schować jakiejkolwiek rzeczy na swoje miejsce. Sprawdza słówko w słowniku, już wielki tom leży na podłodze przy sofie. Wypije herbatę i kubeczek nigdy nie znajdzie się w zlewie z jego inicjatywy. Czułam się jak gosposia. Przeżywałam katusze. Ciągle poruszaliśmy sprawy porządku psując w ten sposób wspólne wieczory. Żadna ze stron nie chciała ustąpić, a raczej skapitulować w wojnie charakterów.
Następnym punktem zapalnym było wieczorne oglądanie telewizji. Preferujemy zupełnie odmienne formy spędzania wolnego czasu. Często stawaliśmy przed problemem sprzeczności interesów. Ja, delektująca się ciszą i książką, wyrywana byłam z mojego błogostanu, ponieważ Jacek chciał obejrzeć Wiadomości. Często niedzielny teatr rywalizował z talk showem Wojewódzkiego. Weekendowa sielanka kończyła się tym, że każdy spędzał wieczór osobno. Ja zamknięta w sypialni ze stoperami w uszach, on wściekły przed telewizorem.
Nie potrafię trzymać emocji na wodzy i często w ferworze kłótni mówię coś, czego potem żałuję. Najczęściej chcę potem zrekompensować wszystko pyszną kolacją. Staram się jak mogę. Kładę nowe serwetki kupione w galerii. Przyrządzam nawet mięso, ja – wegetarianka. Bardzo ambicjonalnie podchodzę do mojej kuchni, chcąc dorównać francuskim kucharzom i ich wyszukanym przepisom. Niestety żadna z moich potraw nigdy nie będzie lepsza od kotletów mielonych mamy Jacka. Pod tym względem chyba nigdy mu nie dogodzę. Wtedy moja dobra wola i chęć pogodzenia pęka jak balonik. Zamykam się w łazience i napuszczam do wanny ciepłą wodę. Muszę odreagować w pachnącej pianie.
To właśnie w takich momentach zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam, że z nim zamieszkałam. Myślę, jak było by fajnie, gdybym mogła po prostu powiedzieć mu „wyprowadź się”. Wyobrażam sobie samotne wieczory, gdy jestem panią swojego czasu i moich czterech ścian. Widzę wtedy, że czasami sama zamieniam się w jego mamę i podtykam mu najlepsze kąski. Gdy się na tym złapię, wkurzam się na samą siebie.
Jednak, gdy ochłonę, zmieniam zdanie. Przecież dobrze nam razem, mimo wszystko. Bo uwielbiam przecież, gdy zasypiamy przytuleni i spieramy się, kto ma głaskać mruczącego kota. Brakowałoby mi wspólnych sobotnich śniadań, gdy w rozczochranych fryzurach siedzimy do południa przy stole, dyskutując jak partnerzy. Nie chciałabym stracić chwil, gdy Jacek przychodzi do domu z małą niespodzianką dla mnie, a potem chwali moją szpinakową tartę (w końcu!). Wspólne mieszkanie zmieniło nasz związek. Wojna powoli mija i nadchodzi kompromis, a ja nie przejmuję się zlewem pełnym brudnych naczyń. Beztrosko leżę wyciągnięta przy Jacku i czytam razem z nim „Calvina i Hobbes’a” – najlepszy komiks wszechczasów.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze