Kryteria wyboru partnera
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPoczątek związku to niesłychana tajemnica – on wpada na nią, ona na niego, a potem jest już jak na amerykańskiej komedii romantycznej. Mało kto jednak pyta o sens początku, arche bycia razem. Właściwie, czym się kierujemy w wyborze partnera? Fizycznością, seksualnym instynktem? A może nie my wybieramy, robią to za nas feromony?
Lubimy myśleć, że coś od nas zależy, nawet jeśli to nieprawda.
Początek związku to niesłychana tajemnica – on wpada na nią, ona na niego, a potem jest już jak na amerykańskiej komedii romantycznej. Mało kto jednak pyta o sens początku, arche bycia razem. Właściwie, czym się kierujemy w wyborze partnera? Trudno akurat stwierdzić.
Ogromną rolę ogrywa fizyczność i tak zwane drugorzędne cechy płciowe. Tu kryteria są ustalone i pozna je każdy, kto choć raz widział film erotyczny. Wygląd zewnętrzny jest oczywiście istotny, nieszczęściem dla wszystkich garbusów świata: istotność ta winna dotyczyć wyłącznie znajomości krótkotrwałych. Mowa o jednonocnych uniesieniach, wakacyjnych romansach i seksie biurowym. Kierowanie się fizycznością w wyborze partnera na życie mści się w sposób najstraszliwszy, o czym wiedzą miliardy ludzi na całym świecie. Ma to związek z rzadko uświadamianą prawdą, że uroda przemija, czego nie zmienią wszelkie możliwe operacje, kremiki, botoksy i dobre rady Ibisza.
Jeśli wykluczymy seksualne instynkty, trudno dociec przyczyny tego oczywistego błędu. Lepiej być ładnym niż brzydkim, cóż z tego na dłuższą metę, skoro wygląd niesłychanie szybko powszednieje i najdalej po roku współżycia zgoła nam wszystko jedno, jak partner wygląda bez ubrania. Z tego też powodu ładnych zdradza się ze szkaradami, brzydale mają szansę na zemstę za swą powierzchowność. Świat jest pełen nieszczęśliwych tumanów, którzy, w najlepszej zresztą wierze, wzięli sobie seksbomby za partnerów by po ćwierćwieczu odkryć, że tkwią pod dachem w towarzystwie jakiejś maszkary, z którą ich nic nie łączy. Potwór taki najczęściej zajmuje się głównie rozpamiętywaniem własnej, minionej chwały, torturując tym otoczenie z partnerem na czele.
Seks jest przereklamowany. Świeże związki wyróżniają się dzikim parciem na współżycie, co jest mądre i piękne. Jesteśmy dla siebie nowością, docieramy się, sprawdzamy, czy partner jest w stanie spełnić nasze oczekiwania oraz fantazje, miło byłoby też, gdybyśmy odpowiedzieli tym samym, co już nie zdarza się specjalnie często. Rychło – najdalej po dwóch latach – pałeczkę przejmują inne przyjemności. Pary zamawiają chińszczyznę na wieczór i bawią się świetnie oglądając kanał komediowy, poświęcają się pracy lub wychowaniu rozwrzeszczanego potomstwa w kierunku ciszy, gwiżdżą, dłubią w nosie i w sieci, wreszcie pędzą na miasto w poszukiwaniu przygód. Mój znajomy, człek po pięćdziesiątce, cieszył się reputacją podrywacza, wprowadzającą w zawstydzenie nawet najbardziej udanych rozpustników. Z niepokojem dostrzegłem, że jakby trochę odpuścił. Prędzej koń wyrzeknie się owsa niż on kobiet, pomyślałem i popędziłem wypytać. Może chory? A on zmrużył oczy człowieka poważnego i odparł: wiesz, Łukasz, mnie się już po prostu nie chce. Pija dobre wino, gra w tenisa i ogląda seriale na HBO.
Liczenie na to, że ogień seksualny między partnerami będzie płonął wiecznie niczym olimpijski znicz, jest grubym błędem. My, ludzie, jesteśmy bowiem śmiertelnie nudni i łatwo poddajemy się zmęczeniu, więcej nawet, celebrujemy nudność w naszej codzienności. Dawniej intensywność współżycia, nawet małżeńskiego, była dużo wyższa, lud nie miał bowiem nic ciekawszego do roboty. Teraz jednak moc rozrywek, od zakupów, przez Internet, aż po podróż na koniec świata, odciąga partnerów od wykonywania tych śmiesznych ruchów. Czas, przeznaczony na przeczytanie mojego bredzenia tutaj winien starczyć na szybki numerek, ale jestem pewien, że odbiegacie od komputera z zupełnie innych powodów (uwaga: jeśli kogoś nachodzi myśl, by właśnie skoczyć na partnera z namiętnym okrzykiem, to nie wahajcie się, proszę). Dopuszczam nawet możliwość, że ludzie schodzą się w pary nie po to, aby regularnie współżyć, lecz żeby współżycia zaprzestać.
Dużo słyszę o tak zwanych feromonach. Nie wierzę w nic, czego nie mogę zobaczyć (łącznie z bakteriami, globalnym ociepleniem i ciemną materią), więc z feromonami, ich ulotnością także mam pewien problem. Nie tłumaczą bowiem nudy, w jaką nieodmiennie wpadamy będąc w związku – tylko nie myślcie, że narzekam, nuda jest jedną z najcudowniejszych rzeczy na świecie. Feromon, czyli nie wiadomo co, ma naiwnie tłumaczyć tajemnicę spotkań międzyludzkich, jeśli tak to ma wyglądać, to wolę, by tajemnica tajemnicą pozostawała dalej. Bo i jaki z tego wniosek? Nie odpowiadamy za nic, nie podejmujemy żadnych wyborów i wszystko rozgrywa się poza nami. Być może to prawda, lecz tak myśleć nie wolno: inaczej skończymy pędząc przez miasto na golasa, w poszukiwaniu podobnych sobie.
Znajdą się niezawodnie!
Jedynym sensownym kryterium jest rozmowa, bagatelizowana i spychana na plan dalszy: jej los w czasach czatów i emotikonów wydaje się mocno niepewny. Istnieje też dodatkowa przeszkoda: na początku związku ludzie gadają niewiele, gdyż – słusznie zresztą – zajmują się głównie obściskiwaniem się we wszystkich możliwych miejscach. Tymczasem, jeśli zsumować codzienność z drugim człowiekiem, wyjdzie, że około dziewięćdziesięciu procent czasu schodzi właśnie na gadaninie. Wszystko inne, czyli smaczne jedzonko, seks, wyjazdy, remonty domów, mieści się w pozostałej dziesiątce. Odejmijmy trochę i zostanie margines statystycznego błędu.
Może jestem naiwny, może przerasta mnie groza tego najpiękniejszego ze światów, ale wydaje mi się, że póki para rozmawia ze sobą, choćby łgając, jest dla niej nadzieja. Można przepracować wszelkie nałogi, zdrady, nawet nie pozmywane gary, których nieustannie się tutaj czepiam, lecz kiedy zapada cisza, z której nie sposób się wyrwać, jest raczej posprzątane, można dzielić majątek i szykować się do ucieczki, choć tu jawi się szczególna szansa: przedrozwodowa awantura także jest rozmową.
Rozmowa to także recepta na większość problemów w związku. Obgadanie obowiązków domowych zajmie jeden wieczór, a oszczędzi wrzasków przez resztę życia. Seks to inna para kaloszy, ale tutaj na większość związków spada tajemnicza klątwa. O seksie jakoś szczerze rozmawiać nie umiemy, jakby pierwsze słowa i chęci parzyły w język. Na palcach jednej ręki umiem policzyć ludzi rozsądnych w tym względzie, reszta woli trwać idąc na kompromisy i łóżkowe upokorzenia.
Wszystko to piszę, jak zwykle, w poczuciu bezsensu, gdyż powyższym informacjom nie towarzyszy żadne doświadczenie osobiste. Nigdy w życiu nie wybrałem żadnej kobiety, nie udało mi się nawet nikogo poderwać, ponieważ w sytuacjach publicznych zajmuję się głównie wywracaniem się na bliźnich.
Żaden facet nigdy nie wybrał sobie partnerki. Nawet ten, co umie utrzymać pion.
Przecież to wy wybieracie. Zawsze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze