Chcę mieć dziecko, ale nie mogę
AGNIESZKA KAWULA-KUBIAK • dawno temuKiedy będziecie mieli dziecko? – słyszy co piąta para w Polsce, która ma problemy z niepłodnością. Statystyka wciąż rośnie. Po wielu nieudanych próbach przychodzą trudne momenty, kochankowie zaczynają się nawzajem oskarżać, przychodzi zwątpienie, żal, a nawet depresja, nierzadko związki się rozpadają.
Kiedy będziecie mieli dziecko? – słyszy co piąta para w Polsce, która ma problemy z niepłodnością. Statystyka wciąż rośnie. Po wielu nieudanych próbach przychodzą trudne momenty, kochankowie zaczynają się nawzajem oskarżać, przychodzi zwątpienie, żal, a nawet depresja, nierzadko związki się rozpadają.
Małgorzata (34 lata, architekt z Bydgoszczy):
— Mój lekarz przy pierwszej wizycie, na której nie byłam świadoma powagi leczenia i czekających nas emocji, powiedział, że niepłodność to dolegliwość która fizycznie i psychicznie da się porównać z czymś pomiędzy rakiem a cukrzycą. Niszczy życie na każdej płaszczyźnie, toczy umysł, wystawia związek na próbę… Zaśmiałam się wtedy cicho, bo nie zdawałam sobie sprawy z prawdziwości tych słów. Doktor dodał, że wiele par rozstało się w trakcie leczenia.
Bywa tak, że pary są tak zmęczone po całym leczeniu, że nawet w momencie powodzenia, tj. ciąży rozstają się. My trzymaliśmy się dzielnie, ale nie wiedzieć kiedy, nasz świat skurczył się do pracy i wizyt, zastrzyków i wyników. Nastroje pod dyktando hormonów, strach przed własnymi reakcjami.
Pamiętam, że punktem kulminacyjnym była wizyta w klinice. Bardzo słabiutka ciąża, zabieg łyżeczkowania, głęboka depresja. Pamiętam moment, gdy czekałam na anestezjologa i chowałam się za szafką z narzędziami. Poprosiłam, żeby nikt nic do mnie nie mówił, poczułam się zbędna, ułomna… Po zabiegu lekarz bał się, że wyskoczę przez okno, ponoć miałam tak nieprzytomny wzrok… Po wyjściu ze szpitala mój mąż zabrał mnie na Majorkę, żeby zapomnieć, oderwać się i zebrać siły do… decyzji o adopcji.
Adrianna (29 lat, nauczycielka z Wrocławia):
— Coś się zaczęło psuć między mną, a mężem. Starałam się nie zrzucać winy na partnera, ale wewnętrznie rodził się bunt za całą tą sytuację, po każdym bolesnym badaniu, po każdy robionym przez siebie w łazience w pracy zastrzyku, po każdej porażce, po każdym złym wyniku. Nie rzucałam oskarżeń, ale czasami męczyło mnie poczucie, że cierpię nie ze swojej winy (jeżeli w ogólne można rozmawiać o winie). To brzydkie uczucie, ale pojawiało się.
Zaczęliśmy tracić kontakt ze sobą. Każde zdanie w stylu: Dlaczego wybrałaś lekarza, do którego nie możesz się dodzwonić i teraz nie wiesz jaką dawkę leków wziąć, powodowało dzikie awantury i mój płacz. Po trzech próbach nie wiedzieliśmy, w jakim kierunku iść dalej, nie starczyło nam sił na wspólną walkę, znielubiliśmy się. Są sytuacje, które przerastają nawet miłość.
Zasada, że rozmowa rozwiąże wszystkie problemy między ludźmi, czasami nie działa. Czasami rozmowa polega na tym, że każdy mówi swoją wersję, że wersje się nie przecinają. Nie ma punktów wspólnych. Do tego mieliśmy już dość gadania na ten temat, nie można przez dwa lata non stop o tym rozmawiać. Czasami trzeba przełknąć łzy, pogodzić się z porażką i zacząć życie od nowa.
Moja rodzina nie ma pojęcia o tym, co się dzieje. To było za trudne. I byłoby zrzuceniem problemów na ich barki. Do tego bałam się słów typu — że przez mojego partnera życie sobie marnuję, bo on jest bezpłodny. Chciałam uniknąć ciągłego dopytywania, co się dzieje, jakie są wyniki. Nie miałam siły i tak dużo mnie kosztowało organizowanie sobie życia, łączenie badań i testów z normalną pracą. Wiedziała tylko jedna przyjaciółka, która mnie wspierała.
Kiedyś ktoś pisał o tym, że nie może się skupić na innych rzeczach, tylko żyje od próby do próby, od testu do testu, to pukałam się w czoło. Jak tak można. Ale każda porażka powoduje, że jeszcze bardziej się chce pozytywnego wyniku, jeszcze bardziej człowiekowi zależy i sam się wciąga w tę machinę, ona się kończy albo urodzeniem dziecka, albo wielką rezygnacją po latach…
Tamara (36 lat, właścicielka firmy w Warszawie):
— Bezowocnie staraliśmy się o ciążę. To było życie z zegarkiem w ręku, od cyklu do cyklu, od owulacji do owulacji. Seks na zawołanie, po 3–4 razy dziennie. Bo może dziś się uda. Zero spontaniczności. Suchy, pusty seks. I co to dało? Zaczęliśmy mieć siebie dość, seks stał się przykrym obowiązkiem. A gdy za parę dni test wskazywał jedną kreskę? Znów pudło, znów się nie udało. Nie pomogły leki, stymulacje. Nie ma ciąży.
Ile można wytrzymać, gdzie jest granica? Naszą był pierwszy telefon do ośrodka adopcyjnego. Psycholog zaprosił na rozmowę, nic nie obiecywał, postaram się państwu pomóc. Kilka zdań, a dały takiego kopa, chęć do życia…
Po powrocie wiedzieliśmy, że w styczniu zaczniemy szkolenia. Radość, nadzieja, strach… I w końcu zaczęliśmy normalnie żyć. Spontaniczny seks, buziak na dzień dobry. Kawa w łóżku w weekend. Przestaliśmy obsesyjnie myśleć o dziecku, o ciąży. Już nie ściska mnie w gardle, jak widzę kobietę w ciąży czy z niemowlakiem. Już chętnie pójdę na "pępkowe" do koleżanki i jej miesięcznego synka.
Cały cykl spotkań i szkoleń przed adopcją składał się z samych trudnych pytań. Co tydzień do wypełnienia test z 20–30 trudnymi pytaniami. Nie rzadko spędzaliśmy nad nim pół nocy. Ale co to ma za znaczenie. Ważne było to, że dzięki temu może zostaniemy rodzicami. Jeszcze nie dostaliśmy ostatecznej odpowiedzi z ośrodka.
Wiele pytań i rozważań było ciężkich. Jak takie małe dziecko rozumie stratę? Czy rozumie to, że biologiczna matka go nie chciała, że porzuciła? Co my byśmy czuli w takiej sytuacji? Albo choćby — jak powiedzieć dziecku, że jest adoptowane? To wszystko jest bardzo trudne, ale do przejścia.
Jestem kobietą pogodzoną z niepłodnością. Bo co innego mi pozostało? Jak mam wierzyć, że Bóg jest taki dobry i wspaniałomyślny. Ja prosiłam, błagałam o dziecko, a on odwrócił się plecami. Nie mam dziecka i nie jestem w ciąży.
Często słyszę: Bóg jest sprawiedliwy. A czy sprawiedliwe jest to, że innym Bóg daje troje, sześcioro, dziewięcioro dzieci, i ojciec to alkoholik a matka niezaradna życiowo? A my? Młodzi, dom, samochody i morze miłości. I bez dziecka. To jest Boża sprawiedliwość?
Czasem żyję nadzieją. Nic innego mi nie zostało. Muszę wierzyć, że w końcu będę matką, nie ważne, że nie urodzę tego dziecka, ale to ja będę je kochać i dam mu siebie całą. Wątpliwości w sprawie adopcji nie mam w ogóle. Jeśli człowiek kocha, ma kogoś bliskiego, wszystko da się rozwiązać, z najgorszej sytuacji jest wyjście.
Dorota (40 lat, pracownica banku w Kielcach):
— Chyba zazwyczaj jest tak, że kiedy para jest już jakiś czas małżeństwem, pojawiają się standardowe pytania o dziecko. My nie od razu chcieliśmy mieć dziecko, na początku szukaliśmy pracy i mieliśmy nieuregulowane sprawy z mieszkaniem. To trwało chyba półtora roku, może dłużej, i wtedy na tego typu pytania odpowiadaliśmy zgodnie z prawdą, że jeszcze nie jesteśmy gotowi. Później, kiedy zaczęliśmy starania i zorientowaliśmy się, że mamy jakiś problem, podjęliśmy decyzję, że powiemy rodzicom o naszych kłopotach z różnych względów — przede wszystkim, żeby przestali się wciąż wypytywać, bo to nas denerwuje i sprawia przykrość. Poza tym chcieliśmy, żeby wiedzieli, że staramy się, tylko na razie nam nie wychodzi. Zresztą trudno by było wciąż ukrywać częste wizyty u lekarza, badania, a zwłaszcza wyjazdy do innego miasta. To była dobra decyzja, bo rodzice zrozumieli, że wypytywanie w niczym nam nie pomoże, a bardziej pomocni będą, pożyczając nam np. samochód na wyjazd do kliniki czy wspierając nas finansowo. Finanse to temat rzeka.
Kiedyś jedna z cioć męża spytała mnie, kiedy wreszcie będziemy mieli dziecko, bo teściowa nudzi się na emeryturze. Wiem też z opowiadań koleżanek, że zdarzają się szwagrowie i inni męscy członkowie rodziny, którzy oferują swoją pomoc, chcą pokazać, jak to się robi – zostawię ten żart bez komentarza.
To prawdziwa huśtawka, od wiary, nadziei, euforii, na przykład kiedy zaczyna się leczenie w klinice lub wyniki badań są dobre, po łzy, rozpacz, załamanie, zniechęcenie, gdy po raz kolejny się nie udaje, gdy znowu pojawia się okres. To czasem zazdrość na widok ciężarnego brzuszka, niekiedy zwątpienie, że nam się nigdy nie uda. To podniecenie, kiedy przez dwa tygodnie po inseminacji czeka się na moment, kiedy będzie można zrobić test ciążowy — a wtedy albo ból porażki i łzy, jak u mnie po pierwszym zabiegu, albo znowu łzy, ale tym razem nieopisanego szczęścia, jak u mnie za drugim razem.
O pierwsze dziecko staraliśmy się ponad półtora roku, zaszłam w ciążę po drugiej inseminacji. Obecna ciąża jest efektem starań naturalnych w pierwszym cyklu, w którym podjęliśmy decyzję o ponownym powiększeniu rodziny. Teraz, z półtorarocznym synkiem i następnym dzieckiem w drodze — chyba nie muszę odpowiadać, jak szczęśliwa się czuję… Naprawdę można wiele przezwyciężyć.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze