Kryzysowa narzeczona
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuKryzysu u nas niby nie ma i nasz kraj rzekomo świetnie radzi sobie z finansową zapaścią, która kilkanaście miesięcy temu dopadła świat. Okazuje się jednak, że wiele z nas odczuwa ten nieistniejący kryzys. Niektórzy całkiem dotkliwie. Czy to koniec bezpiecznego świata, który znaliśmy do tej pory? Co dalej?
Monika (27 lat, właścicielka kwiaciarni we Wrocławiu):
— Długo nie wierzyłam w kryzys. Wydawało mi się, że zjawisko dotknie tylko rekiny finansjery, a nie takich biednych żuczków jak ja. Nawet się śmiałyśmy z moją przyjaciółką, że nam kryzys niczego zrobić złego nie może, bo my przecież nic nie mamy… nie inwestowałyśmy nigdy w nieruchomości, ani w ogóle w nic, więc co miałybyśmy stracić?
Od tamtego czasu minął rok, a ja nie mam pojęcia, co dalej zrobić ze swoim życiem. Dotychczas było idealnie poukładane: każdego dnia rano zaprowadzałam do przedszkola synka, a potem spełniałam swoje marzenia, pracując w swojej kwiaciarni. Nie zarabiałam nigdy kokosów, ale starczało na godne życie, na wakacje raz do roku, na zakupy. Obie pensje, moja i męża, dawały nam solidne poczucie bezpieczeństwa.
Zaczęło się niewinnie: najpierw mąż usłyszał w pracy, że jest kryzys i jego firma obcina pracownikom pensje o dwadzieścia procent. Uznaliśmy, że to jakaś fanaberia jego szefa, który — wykorzystując kryzys – postanowił zarobić na swoich pracownikach. Wzruszyliśmy tylko ramionami, bo co innego mieliśmy zrobić? Policzyliśmy, że damy radę i bez tych dwudziestu procent, a potem wszystko się jakoś uspokoi, wyjaśni, wróci do normy. Ale po kilku tygodniach z przerażeniem stwierdziłam, że mój codzienny utarg z kwiaciarni jest każdego dnia coraz mniejszy i mniejszy. Nawet w takie hitowe dla kwiaciarek dni, jak imieniny Barbary, Teresy czy Krystyny ludzie zadowalali się symbolicznymi ilościami kwiatów. Nikt już nie kupował bukietów, rzadko wiązanki – im mniejsze, tym lepiej schodziły… Najlepiej schodziły pojedyncze róże, goździki, gerbery. Absolutnie bez przybrania!
Najpierw zrezygnowałam z kosmetyczki i klubu fitness. Potem poszukałam tańszego fryzjera. Zakupy zaczęłam robić w osiedlowych dyskontach, oszczędzając na czym się da. Mąż rzucił palenie. Ograniczyliśmy do minimum wyjścia z domu, bo to zawsze kosztuje. Zaczęliśmy ubierać się w sklepach z odzieżą używaną.
Któregoś dnia z przerażeniem stwierdziłam, że nie zarobiłam nawet na czynsz.
Znów zacisnęliśmy pasa. Można było jeszcze oszczędzić na ogrzewaniu, benzynie i jedzeniu. Wróciłam pamięcią do czasów młodości, gdy jeszcze mieszkałam w akademiku, a moją książką kucharską była pozycja Sto potraw z ziemniaka. Na naszym stole zaczęły królować ziemniaki pod każdą możliwą postacią.
Potem sprzedaliśmy samochód, kupując dużo starszy i znacznie mniejszy. Za pieniądze ze sprzedaży płacimy czynsz w mojej kwiaciarni. I zastanawiamy się, ile to jeszcze potrwa? Ze zgrozą patrzę dookoła: kosmetyczka, do której z braku pieniędzy przestałam chodzić, już zamknęła swój gabinet. Z naszej ulicy znikają kolejne sklepy i punkty usługowe. Czy teraz kolej na mnie? Ile jeszcze wytrzymamy, dopłacając do mojego interesu? Już zastanawiam się, czy nie będzie taniej i lepiej, kiedy zwinę interes, wypiszę małego z przedszkola i jakoś przeczekamy do lepszych czasów. Tylko czy takie w ogóle nadejdą?
Umieram ze strachu, że któregoś dnia mąż wróci z pracy i powie, że ją stracił. W jego zakładzie zwolniono już chyba piętnaście osób. Gdzie się nie ruszę, słyszę, że ludzie już ledwo przędą… Kiedy to wszystko się zawali?
Już mi się nie chce śmiać, gdy słyszę słowo „kryzys”.
Kornelia (33 lata, specjalista od PR):
— Szlag mnie trafia, kiedy sobie przypomnę, ile zarabiałam pięć, siedem lat temu. Nikt mi nie chce wierzyć, że dokładnie dwa razy więcej. Dwa razy! Ceny – tego chyba nikomu przypominać nie trzeba, były niższe, znacznie niższe. Tańsza była benzyna, dolary, wszystko!
Sześć lat temu (oboje z mężem świetnie zarabiając), uznaliśmy, że nie ma na co czekać – trzeba sprzedać nasze mieszkanko i kupić jakiś mały dom. Zawsze przecież o tym marzyliśmy, więc na co czekać? Bank ochoczo dał nam kredyt. Nie odczuwaliśmy rat, które spłacaliśmy. Żyliśmy na tym samym poziomie, dom się remontował powoli, wszystko było świetnie. Kiedy skończyły się pieniądze z kredytu na remont, wzięliśmy jeszcze jeden kredyt, już mniejszy. Chcieliśmy się w końcu wprowadzić do nowego domu! Dopiero kiedy robi się remont, człowiek zaczyna się orientować, ile wszystko kosztuje. Brakło na piec – dobieraliśmy kredyt… brakło na wyposażenie kuchni – znów kilka tysięcy…
A potem nagle: trach! Nadszedł kryzys. Najpierw poobcinano nam pensje. Bo kryzys. I w mojej firmie, i w firmie męża robiono nam umoralniające gadki-szmatki, żebyśmy tylko nie odchodzili z pracy. Mówiono nam, że to dla dobra firmy, że to tylko chwilowo, żeby tylko przetrwać. Potem – znów obcinka. Nagle okazało się, że mamy co miesiąc straszliwe raty do spłacania! Kwoty, które dotychczas nie robiły na nas żadnego wrażenia, okazały się być wprost gigantyczne.
Musiałam nauczyć się oszczędzać. Ale jak? Nigdy nie musiałam tego robić! Skąd miałam niby umieć? Z czasem się nauczyłam. Dzisiaj jestem specjalistką. O, na przykład umiem na korpusie z kurczaka ugotować rosół. Na dwa dni! Brzmi śmiesznie, nie? Jakby mi to ktoś powiedział jeszcze rok temu, to bym się popukała w czoło. Ja się całe życie zastanawiałam, po co ludzie te korpusy kupują? Teraz już wiem. Ba, ja nawet wiem, jak smakują!
Szczerze mówiąc, straciłam całą chęć życia. Nic mnie nie cieszy. Chodzę do pracy tylko po to, żeby spłacać te cholerne raty. To niewolnictwo jest! Moja mama mówi, że my żyjemy w dobrych czasach, że się o nic nie musimy martwić… Co za bzdury! Nie mamy z mężem na nic czasu, bo cały czas pracujemy na spłatę dla banku. Wiem, że jeśli powinie nam się noga, stracimy wszystko. Wylecimy na bruk, na ulicę. Musimy się martwić o wszystko, bo niczego nikt nam nie da… A ona swoje, że teraz w sklepach jest wszystko, a ona po parówki dla mnie musiała stać w kolejkach w nocy. Co z tego, że wszystko jest w sklepach, kiedy ludzie nie mają pieniędzy na zakupy? Co mi po tym wszystkim, kiedy mogę sobie tylko popatrzeć przez szybę na te wszystkie dobra?
Mąż mój mówi (bo z niego to taki wielki optymista), że ten kryzys to nam dobrze tylko zrobi. Stronimy od używek, bo to przecież kosztuje. Oboje na mojej nowej kuchni (korpusy&co) sporo schudliśmy. Wolny czas spędzamy na rowerach, spacerach i tym podobnych, bo to najtańsza forma rozrywki. Mąż łapie mnie czasem obiema dłońmi w pasie i śpiewa kawałek Lady Punk Kryzysowa narzeczona. Chyba żona… Mówiąc szczerze wolałabym, żebyśmy mieli inne powody do radości, niż tylko chudy rosół z kości kurczaka i moją cienką talię.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze