Pouczające szukanie pracy
DOROTA NOWAKOWSKA • dawno temuTym razem na mnie spadło piętno Osoby Bez Pracy. Bo teraz „ludzie dorośli dzielą się na bezrobotnych i pracujących” – napisała kiedyś Agata Pasent. Choć nie byłam jedyna w takiej sytuacji, poczułam się straszliwie samotna i bezsilna w dżungli miejskiej, sama wśród osób wstających codzienne rano do pracy. Chciałam się nie wysypiać, mieć strasznego szefa, ale go mieć!
Tak bardzo chciałam. Jaki szef może być okropny, jeśli daje do ręki upragnione banknoty, zamieniające niezapłacone rachunki w święty spokój? Taki człowiek nie może być potworem. Wszelkie spotkania z przyjaciółmi doprowadzały mnie do szału. „I jak tam z pracą? Znalazłaś już coś?” Łyk drinka stawał mi w gardle „Nie, szukam najlepszej oferty” – wymyślałam na poczekaniu. Każdego poniedziałku, wertując już w windzie o 7 rano gazetę z pracą, liczyłam na cud. Z poniedziałku na poniedziałek moje wymagania co do przyszłej pracy malały, tak jak moje oszczędności. Poczułam się zmęczona. Wstawałam rano i… co tu robić? Mój narzeczony w pracy, siostra w pracy, znajomi… Choć paru zostało jak ja, na marginesie, nie spotykaliśmy się często. Ile można gadać o beznadziejnych czasach, w których dla dyplomowanego historyka sztuki nie ma pracy. Wynik – utrata wiary w siebie i własne talenty. Nawet wyprawa do supermarketu stanowiła dla mnie wyzwanie. Świat jest szary, autobusy brudne, a ludzie nie potrafią się z gustem ubrać. W ogóle ludzie są beznadziejni. Nikt się nawet nie uśmiecha…
Czasami trzeba przeżyć coś takiego, by odnaleźć w sobie siłę. Wtedy wymyślamy najlepsze pomysły. Jak natchniona pojechałam do kolegi na nocne spotkanie z internetem. Komputer cicho pracował, a na monitorze pojawiały się adresy kontaktowe firm. Różnego rodzaju, zależy co wpisałam w hasło wyszukiwarki. O szóstej obudziłam mojego przyjaciela. Zrobiłam mu dobrej kawy z imbirem i wysłałam szczęściarza do pracy. Wślizgnęłam się w ciepłą jeszcze kołdrę i zasnęłam nieświadoma, że wkrótce zacznie się moja pouczająca przygoda.
Liczne telefony, życzliwe i te wręcz odwrotnie, wyrwały mnie z odrętwienia i wrzuciły w wir spotkań. To niesamowite, jaką siłę ma Internet – błogosławiłam w tamtej chwili ludzkość i światłe umysły. Kontakty z wieloma ludźmi, te telefoniczne i te osobiste przy kawie, zamieniły mnie w badacza-antropologa. Chcę tu opowiedzieć o tych rozmowach i kontaktach wirtualnych, które nie zakończyły się konstruktywną współpracą czy etatem. W tych przypadkach zafascynowały mnie reakcje osób na moją wiadomość w skrzynce, która na nic im się nie mogła przydać.
Najbardziej rozbawili mnie panowie z warsztatu samochodowego (jakim cudem wysłałam do nich moją aplikację?!). Ich komplementy co do mojego zdjęcia wklejonego do cv jak na świadectwie szkolnym, wprowadziły mnie w dobry nastrój. Przy propozycji zatrudnienia mnie jako zmieniacza kół, stwierdziłam, że uwielbiam ludzi podchodzących z dystansem do życia. Nawet jeśli upaprani są w smarze.
Takich pomyłek było wiele, ale nie zawsze adresat był tak sympatyczny jak dobrotliwy mechanik. Najbardziej wyszukane były maile od geodetów, którym chyba brak zleceń i wysokie mniemanie o sobie wyhodowały w głowach palmę wielkości tej z ronda De Gaulle’a. (Oczywiście chodzi mi o geodetów, którzy piszą na całą stronę maila oskarżenia i eleganckie pretensje.) „Z humanistycznym wykształceniem do nas? Trzeba myśleć proszę pani” – pan Geodeta tak kończył swój nad wyraz gorzki list. Mam nadzieję, że panu Geodecie chociaż ulżyło i w domu był milszy dla żony i dzieci. Mam nadzieję, że miał satysfakcję wciskając jak na egzekucji guziczek „USUŃ”, który wyrzucił moje wypracowane cv w wirtualną pustkę. Mówiąc szczerze też sobie ulżyłam. Nie tylko wyrzuciłam ten list do „KOSZA”. Opróżniłam kosz w całości. Nawet mu nie odpisałam. Niech ma!
Geodeci wysyłają niesmaczne listy, natomiast właściciele biur turystycznych (ci, co tak robią wiedzą, że to o nich mowa) dzwonią osobiście. Spragniona wszelkich telefonów w sprawie potencjalnej pracy odbieram, a bicie mojego serca słychać słuchawce. Niestety, pan chyba ma za dużo czasu i pieniędzy na telefony (w końcu to telefon służbowy). Oczami wyobraźni widziałam spoconego i czerwonego na twarzy mężczyznę w starganym garniturze. „Trzeba myśleć, proszę pani” – czy język arogantów jest aż tak ograniczony? I po co się tak denerwować? A i tak pan Turysta nie osiągnął celu. Nawet się nie zmartwiłam, bo przebił go telefon od życzliwej, obcej osoby. To takie telefony zapamiętuję na dłużej.
Choć mój felieton może wydać się nieco ponury, wcale nie dążę do tego, by pokazać jaki świat jest bezwzględny, a ludzie bez odrobiny empatii. Od takiej opinii uratowały mnie życzliwe osoby, których bezinteresowność utwierdziła mnie przekonaniu, że człowiek jest jeszcze człowiekiem. „Mnie się nie przyda pani cv, ale mój kolega potrzebuje dziennikarza, więc mu je przekazałem. Życzę powodzenia” – wielkimi ze zdziwienia oczami przeczytałam na monitorze. Telefon od człowieka z pewnej redakcji, który dał mi ścisłą wskazówkę, gdzie mam się zgłosić, podziałał na mnie jak ciepły pled w chłodny wieczór. Jego dobra wola rozgrzała moją duszę. Natomiast cichutka sugestia o kompletowaniu zespołu w mającym się pojawić nowym piśmie… Nadzieja na wielką karierę rosła we mnie jak łakomy prosiak. Czy nie lepiej zrobić coś dobrego niż kopać leżącego? Ach, zapomniałabym! Pozdrawiam pana, który zaproponował mi, że poroznosi moje ulotki z ofertą projektowania wnętrz. „Przecież i tak rozdaję swoje, przy okazji dołożę jeszcze pani ulotkę. Jeden ruch ręką a podwójna korzyść.” – mój anioł tak mi wszystko wytłumaczył.
Eksperyment zatrudnienia Internetu jako osobistego gońca przyniósł zaskakujące wyniki. Po pierwsze uwierzyłam we własne możliwości. Panie Geodeto, doceniono mnie i bardzo mnie to cieszy. Życzę panu podobnego powodzenia.
Uwierzyłam nie tylko w siebie. Energię dały mi dobre słowo i chęć pomocy osób, które zrobiły to z naturalnej potrzeby serca czy sumienia. Uwierzyłam znowu w życzliwość ludzi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze