Dlaczego nie umiemy pielęgnować miłości
REDAKCJA • dawno temuCzasem łatwiej jest odejść, albo nie zatrzymać kogoś, ponieważ w perspektywie mogłoby się okazać, że trwanie razem wymagałoby ode mnie zmian. Jeżeli zostawię to co zbudowane i pobiegnę dalej, mogę się łudzić nadzieją, że za następnym zakrętem czeka na mnie partner, który będzie wręcz idealnie dopasowany do moich oczekiwań... a jak okaże się, że go tam nie ma albo, że ten wymarzony jest po prostu zwykłym śmiertelnikiem.
W związku ze splotem zdarzeń, które ostatnio zaistniały w moim życiu, intensywnie zastanawiam się nad zagadnieniem miłości. Jest wiele rozpraw na ten temat, więcej niż bym tego oczekiwała. Może to niedefiniowalność, niezliczone odmiany i oblicza miłości spowodowały, iż poeci i literaci wszystkich krajów oraz czasów nie ustawali w wysiłkach, by okiełznać ją słowami? Zaczynam dochodzić do wniosku, że to najpiękniejsze i najwznioślejsze ze wszystkich uczuć rozmywa się gdzieś w swojej powszechności. Nie ma chyba człowieka, który nie dedykował jej rozmyślań i nie snuł wokół niej marzeń. W głowach powstają romantyczne obrazy gruchających gołąbeczków, kwiatków oraz gwiazdek nad głowami, kiedy rodzi się Ona — wielka miłość.
Przyznam, że hoduję w sobie żal, ponieważ nikt nie wspomina o tym, co dzieje się po słowach: "i żyli długo i szczęśliwie". W jakiś dziecięcy sposób czuję się oszukana. A może tylko ja mam ochotę dociekać, czy wyobrażenia żywcem wzięte z literatury mogłyby zmierzyć się z zastaną rzeczywistością? Te wszystkie znaki zapytania pojawiły się we mnie, kiedy zauważyłam, że niektórzy traktują miłość jako tzw. "panaceum". Pamiętam, że zastanowiła mnie pewna wypowiedź, która brzmiała dokładnie: "lekiem na wszystko jest miłość" oraz: "to wszystko przez to, że w Twoim życiu nie było miłości".
Odniosłam wrażenie, że miłość jest workiem, do którego wrzuca się wszystko. Można tam znaleźć: przywiązanie, ciepło, zależność, stabilizację, głupotę, ślepotę, oddanie, wzajemność. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Pewnie jest w tym ziarnko prawdy, ale ja nadal nie zgadzam się z faktem, że jest Ona wszystkim, co mogłoby naprawić nasze błędy i poprawić los, czy umożliwić zrozumienie swoich działań. Nie neguję faktu, że osoba obdarzona przez kogoś tym uczuciem może zmienić swoje życie i dokonać wielkich rzeczy. To jest dla mnie oczywiste. Nie zgadzam się jednak z wyolbrzymianiem roli miłości, szczególnie w odniesieniu do relacji damsko–męskich. To nie jest tak, że nie wierzę w moc miłości. Nauczyłam się jednak, że ubranie tego uczucia w słowa nie ma żadnego znaczenia. Ponadto, każdy pojmuje ją zupełnie inaczej i w efekcie powstaje twór znany przez wszystkich i właściwie przez nikogo. Nie wierzę w to, że kochający mężczyzna będzie w nieskończoność znosił depresyjne stany (to akurat pierwszy przykład jaki przychodzi mi do głowy) swojej ukochanej i odwrotnie. Miłość w sztuce i literatura wpoiła nam fałszywy obrazek, na którym dwoje kochających się ludzi bez względu na okoliczności i wzajemne schorzenia czy niedomagania trzyma się za ręce i idzie w świetlaną przyszłość. W tym miejscu na ogół pojawiają się napisy końcowe. W domyśle mamy naszkicowaną wizję wiecznej szczęśliwości pozbawionej kłopotów związanych z koniecznością kupowania chleba czy wyprowadzania psa na spacer.
Zastanawia mnie jednak, gdzie ta miłość podziewa się dziś? Czy jest poukrywana w szafach i czeka na nadejście lepszych czasów? Co się dzieje z niechcianą miłością? Oddawana jest do domu dziecka jak sierotka, której nikt nie chce i na którą nikt nie czeka? Uczucie powołane na świat zaczyna umierać, ponieważ ze strachu przed odkryciem swojego "miękkiego brzuszka" wolimy je powoli uśmiercać. Jest jak mała roślinka przyniesiona do domu, a potem zapomniana w kącie, skazana bez wyroku sądu na powolną śmierć. Śmierć przez zasuszenie.
Czy jesteśmy skłonni do poświęceń dla drugiej osoby ze świadomością, iż może się to wiązać z jakąś stratą lub rezygnowaniem z siebie? Czy mamy prawo rezygnować z siebie dla kogoś? Słowo "poświęcenie" nie jest właściwym określeniem, mam na myśli raczej kompromis. Kompromis najczęściej wiąże się ze zmianą własnego stanowiska na bardziej zbliżone do stanowiska partnera. W pewnym momencie może się jednak okazać, że żadne z partnerów nie chce już szukać wspólnej płaszczyzny. Jak wszędzie nie ma żadnych gwarancji… Dlaczego tak jest, że ludzie w moim wieku z taką niechęcią podejmują trud miłości. Momentami mam wrażenie, że wolimy ją kojarzyć tylko z tym, co w kreskówkach można zaobserwować jako "świergolenie". Tu na ekranie pojawiają się ptaszki, serduszka, pastelowe kolory i słodka muzyczka.
Patrzę na moich rodziców i nie mogę uwierzyć, że są ze sobą tyle lat. Wielokrotnie się kłócili i czasem naprawdę bywało źle, ale są ze sobą mimo wszystko. Widzę jak "to", co jest między nimi, z czasem się zmienia. Bywało burzliwe i zwichrzone. Teraz przechodzi w stan ciepłej akceptacji. Pomimo wszystkich zakrętów (a było ich naprawdę wiele) pozwolili temu uczuciu (a może uczuciom) żyć.
Jako mała dziewczynka zawsze z dumą opowiadałam, że moi rodzice pobrali się z miłości. Puszyłam się z tego powodu jak mały paw. Teraz wiem, że miłość miłością, ale przyczyn było więcej. Chociaż nie tylko sama wielka miłość skłoniła ich do powiedzenia sakramentalnego "tak", są ze sobą do dnia dzisiejszego.
Coś się we mnie skręca, gdy słyszę opinie moich rówieśników: "ja z nią / nim nie będę do końca życia, to nie jest miłość mojego życia". Przechodzi mnie autentyczny dreszcz po plecach na dźwięk takich twierdzeń. Nigdy przecież nie wiadomo, czy to jest rzeczywiście ten właściwy, wymarzony związek. Może się okazać, że z perspektywy rozstania dostrzeżemy coś, co było do tej pory jak ten kwiatek w kącie pokoju. Najgorsze w tym podejściu jest chyba zamykanie drogi temu, co mogłoby zacząć spokojnie kiełkować, rosnąć, zmieniać się. Mówiąc "nie", można swobodnie budować dom z oczekiwań i szykować się do drogi po następny stan "świergolenia". Najprzyjemniejszy moment relacji damsko–męskiej nie trwa niestety wiecznie. Przychodzą smutki, dostrzeganie wad partnera i swoich ograniczeń. Czasem dochodzę do wniosku, że chyba brakuje nam siły. Brakuje siły woli do pracy nad sobą i zastanawiania się nad tym, jakie skutki przyniesie moje działanie.
Czasem łatwiej jest odejść, albo nie zatrzymać kogoś, ponieważ w perspektywie mogłoby się okazać, że trwanie razem wymagałoby ode mnie zmian. Jeżeli zostawię to co zbudowane i pobiegnę dalej, mogę się łudzić nadzieją, że za następnym zakrętem czeka na mnie partner, który będzie wręcz idealnie dopasowany do moich oczekiwań… A co jak okaże się, że go tam nie ma albo, że ten wymarzony jest po prostu zwykłym śmiertelnikiem? Wyposażonym do tego fabrycznie w komplet wad i zalet.
Tak pomyślałam, że może ta prawdziwa, prawdziwa miłość jest rzeczywiście w stanie znieść strach przed otwieraniem siebie i zmienianiem tego, co we mnie niedoskonałe dla kogoś. Chciałabym wierzyć, że rzeczywiście tak jest. Problem polega na tym, że poza filmami i książkami opisującymi stany wiecznej szczęśliwości rzadko można ją spotkać. Szczególnie trudno mi ją zauważyć w rzeczywistości. Ostatnio usłyszałam od pewnego mężczyzny, że seks nie jest niczym szczególnym: "jak ma się ochotę, to można go uprawiać z kim się chce, oby ta osoba była czysta". Znowu skręt wszystkiego, co mam w środku. Może ja urwałam się z choinki i nie potrafię się dopasować do istniejących warunków społeczno–ekonomiczno–jakichś tam?
Ten tekst nie jest po to, żeby oceniać czyjekolwiek postępowanie i postawę. Moje rozgoryczenie i niniejsza próba jego wyrażenia wynika z tego, że brakuje mi w otaczającym świecie szczerego oddania i odpowiedzialności za to, co oswoimy, parafrazując słowa lisa z "Małego Księcia". Brakuje mi ogromnie cierpliwości oraz czasu na to, żeby przyglądać się temu, co rośnie tuż obok moich stóp.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze