Związek na dwa domy czyli latowanie
EWA ORACZ • dawno temuLAT to skrót z Living Apart Together, co oznacza po prostu życie osobno ale razem. Inaczej, jest to związek, w którym nie mieszka się razem i wynika to ze wspólnej decyzji, a nie np. trudnej sytuacji mieszkaniowej. Czy to sposób na przetrwanie namiętności w związku, która według statystyk mija po około 3 - 4 latach? To nieustający etap randek, perfum i kwiatów? A może latowanie to nic innego jak lęk przez bliskością?
LAT to skrót z Living Apart Together, co oznacza po prostu życie osobno ale razem. Inaczej, jest to związek, w którym nie mieszka się razem i wynika to ze wspólnej decyzji, a nie np. trudnej sytuacji mieszkaniowej. Czy to sposób na przetrwanie namiętności w związku, która według statystyk mija po około 3 — 4 latach? To nieustający etap randek, perfum i kwiatów? A może latowanie to nic innego jak lęk przez bliskością?
Przyczyn takiego stylu życia na pewno jest wiele, staje się on coraz bardziej popularny w Polsce, choć u nas wciąż dominuje tradycyjny model rodziny, a odstępstwa od niego są uznawane za dziwactwo.
Pomysł na związki, w których nie mieszka się razem nie jest nowy. Nie o modę tu jednak chodzi, ale o komfort, w tym wypadku mój własny. Przechodząc od razu do konkretów, nie wyobrażam sobie mieszkania w tej chwili ze swoim partnerem. I opieram to na doświadczeniach, wcale nie dramatycznych, raczej typowych — skarpetach na podłodze i zastanawianiu się czyja kolej na zmywanie. Nie o podział obowiązków domowych jednak chodzi, ale o to, że lubię mieć swoją przestrzeń i wpuszczać do niej innych, kiedy mam na to ochotę. Obecność na co dzień, niezmienna i stała wprowadza pytanie: czy jest ze mną, bo chce, czy zasiedział się i jest leniwy? Pewnie mogę zostać posądzona o lęk przed bliskością. Czy jednak zamieszkanie razem jest dowodem na bliskość? Co ją określa? Wspólna łazienka i lodówka, czy raczej dzielenie się radościami, obawami, lękiem i batonikiem, wsparcie, wspólne pasje? Dla mnie bliskość to bycie po mojej stronie, wyczuwalne nawet jak życie prowadzi się na dwa mieszkania. Pomieszkiwanie jest fajne, można razem pobyć weekend, albo tydzień, po co od razu robić wielką przeprowadzkę? Czy nie lepiej udostępnić szafkę i poduszkę, zamiast oddawać całą przestrzeń i ciszę własną?
Zawsze marzyłam o swoim kącie, od dziecka wyobrażałam sobie, jak będzie wyglądała moja sypialnia, ściany. Mam te marzenia teraz zostawić, bo związki to przecież mnóstwo kompromisów, dostosować się do gustu ukochanego albo wymagać tego od niego? Zakupić telewizor i znosić to gadające pudło siedem dni w tygodniu w imię poświęcenia i miłości? A może ja najzwyczajniej na tyle lubię swoje towarzystwo, że nie chcę z niego rezygnować? Fakt, nieco się to nie zgadza z teorią, iż homo sapiens to gatunek stadny. Ja się jednak ze sobą nie nudzę i naprawdę lubię to uczucie niedosytu kogoś bardziej niż liczenie w myślach godzin i doprawdy nie ma to nic wspólnego z nieudanym związkiem, po prostu niektórzy tak mają. Ja tak mam. Kwestia tego aby dwie osoby w związku tak miały, wtedy jest idealnie.
W takim stylu życia widzę same plusy. Można się wyspać, nie ma też problemu z chrapaniem, drzemką w komórce, która doprowadzała mnie kiedyś do niebezpiecznego stanu. Nie trzeba znosić niczyich humorów, spotkania są, gdy obie strony mają na to ochotę. Nie ma przecież problemu z zadzwonieniem i powiedzeniem „przyjdź”, jeśli jest taka potrzeba. Czyż to nie luksus?
Gdyby ktoś zapytał, w czym przeszkadza mieszkanie razem? Czyż nie jest naturalnym dążeniem dwóch kochających się osób wspólne zamieszkanie i dzielenie wszystkich poranków, nocy i dni? Smutków, radości i nudy? A to ja się zapytam, a musi być? A nie można by sobie tego dozować? A w pozostałym czasie realizować swoje plany. Choćby to było tylko czytanie gazet. Ale będzie to czytanie w wannie, przy otwartych drzwiach, w zupełnej ciszy albo z ulubioną muzyką w całym mieszkaniu.
Latowanie wymusza samodzielność i mam tu na myśli głównie mężczyzn, niestety. Jakoś się bardzo przyzwyczaili, że we wspólnym domu brudne ubranka zostawione na podłodze w łazience po jakimś czasie w magiczny sposób trafiają już czyste do szafki. Obserwując sceny pt. „gdzie moja koszula?” u znajomych, czekam, kiedy małżonek koleżanki powie „przyszyj mi guzik, mamusiu”. Wspólne mieszkanie bardzo szybko robi z kochanka dziecko, które wymaga wiktu i opierunku. Ja się na to nie zgadzam.
Nie wszyscy w czasie choroby lubią mieć pielęgniarkę koło siebie, podobnie jak w chwilach kryzysowych, to czas kiedy wolę być sama i nie jestem w tym odosobniona. Z upadków podnoszę się sama i nie chcę, żeby mi się wtedy ktoś po domu kręcił i dodatkowo denerwował. Wszystko jest kwestią dobrania się w związku.
Oczywiście sytuacja zmienia się w przypadku pojawienia się na świecie dziecka, ale to zupełnie inna bajka. Czas spędzony z partnerem w takich związkach jest dużo bardziej efektywny. Takie „razem” jest zupełnie inne niż w tradycyjnym układzie z jednym łóżkiem i wspólną wanną. Kładąc się razem do łóżka latujący robią to z zupełnie innych pobudek, nie dlatego, że jest to stałe miejsce, gdzie się śpi, od tego mają łóżko w swoim domu. Fakt, że wspólne mieszkanie pozwala oszczędzić na czynszu, chciałybyście jednak, aby z takich pobudek, ktoś z wami zamieszkał?
Nie wiedziałam, że taki sposób na życie w związku ma swoją nazwę. Latowanie to pojęcie, które powstało już w latach siedemdziesiątych i początkowo charakteryzowało związki artystów. Zajęli się nim socjologowie, starając się wszystko zdefiniować i powkładać do odpowiednich teczek. Na szczęście brakuje im odpowiednich badań i statystyk, stąd tylko podejrzenia, że takie związki dotyczą osób introwertycznych z lękiem przed bliskością. Za przyczyny latunku uznają m.in. emancypację kobiet i tu bym się zgodziła, oraz indywidualizację i wzrost oczekiwań wobec życia i realizowania się w nim.
Nie potrzebuję definiowania tego wszystkiego. Wiem, że to jedyny model, który może się sprawdzić w moim przypadku. Lubię zatęsknić za kimś i mieć niedosyt, dzięki któremu wciąż mi zależy. I to, czy ktoś to nazwie lękiem przed bliskością czy też niedojrzałością jest mi zupełnie obojętne.
Przyzwyczaiłam się już, że w naszym pięknym Kraju Czosnkowej Kiełbasy i Niedzielnej Mszy każde odstępstwo od normy jest dziwactwem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze