Peruwiańskie Galapagos
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuSkały o stromych zboczach groźnie wypiętrzają się ponad powierzchnię Pacyfiku. Zdawać by się mogło, że na tej nieprzyjaznej ziemi nikt nie będzie chciał się osiedlać. Jednak zagęszczenie mieszkańców na metr kwadratowy stanowi chyba rekord na skalę światową. Na kamieniach i niebie wprost roi się od ptasiej menażerii: pelikanów, pingwinów, albatrosów i innego ptactwa. Na plażach zaś królują lwy morskie i foki.
Po kilkugodzinnej podróży autobusem na południe od Limy przybyliśmy wieczorem do Pisco, 90-tysięcznego miasta portowego. Powitało nas gwarem i obietnicą spróbowania koktajlu pisco sour na bazie alkoholu, którego nazwa pochodzi od tej właśnie miejscowości. Przejrzysty, wysokoprocentowy napój z białych winogron wynaleziony został przez Hiszpanów ponoć przez przypadek, gdy zakładano tu pierwsze winnice. Przypadł do gustu zarówno im, jak i rodowitym Peruwiańczykom.Na naszej kolacji zatem pojawiły się szklanki z jasnozielonym drinkiem, w którego skład wchodzi pisco, sok z limonki i ubite kurze białka. Ten ostatni składnik dla niektórych z naszej dwunastki brzmiał zniechęcająco. Niepotrzebnie, bo smak ma wyśmienity, a i moc odpowiednią.
Telewizja u fryzjera
W dobrym nastroju, do którego przyczyniły się procenty z napoju pitego przy kolacji, wyszliśmy na spacer po mieście. Główny plac Plaza de Armas, czysty i rozświetlony, kontrastował z ciemnymi uliczkami i zaniedbanymi zaułkami. Po drogach jeździły pojazdy podobne do tajskich tuk-tuków: trójkołowe zabudowane motorki z miejscami dla kierowcy i dwójki pasażerów. Żeby widać je było z daleka, ich właściciele mocują na nich świecące różnymi kolorami neony. Oczywiście korzystanie z klaksonu jest, jak w całym Peru, obowiązkowe. Mimo że na ulicach jest niemal całkiem ciemno, życie toczy się na nich w najlepsze. Kwitnie handel, życie towarzyskie i różnorodne usługi. W jednym z zakładów fryzjerskich ustawiła się kolejka mężczyzn. Trudno zgadnąć, czy do strzyżenia, czy po prostu przyszli do zaprzyjaźnionego lokalu obejrzeć wspólnie telewizję. Kiedy jeden z fryzjerów mnie zauważył, zachęcająco zaczął mnie zapraszać na fotel. Niekoniecznie miałam ochotę na skorzystanie z usługi.
Pisco nie ma zbyt wiele atrakcji do zaoferowania, dlatego dość szybko wróciliśmy do przytulnego hoteliku. Powodem, dla którego w ogóle zatrzymaliśmy się w Pisco, są wyspy Islas Ballestas. Położone kilkanaście kilometrów na południe od miasta, wchodzą w skład Narodowego Rezerwatu Paracas. Żyją na nich tysiące różnych gatunków ptaków i ssaki morskie.
Chociaż nasze lokum leżało z dala od centrum, nie mieliśmy okazji zaznać w nim ciszy i spokoju. Przez niemal pół nocy wyły psy i rano z dużą niechęcią spoglądaliśmy na napotkane czworonogi, widząc w każdym z nich potencjalnego winowajcę niewyspania. Wyruszyliśmy po śniadaniu w stronę portu, by wsiąść do łodzi motorowej i popłynąć w kierunku Małego Galapagos, bo tak często nazywane są wyspy Islas Ballestas.
Żarłoczne pelikany
Na plaży czekała już spora grupa turystów, więc mieliśmy trochę czasu na inne atrakcje przed odwiedzeniem archipelagu. Jedną z nich były trzy pelikany biegające za chłopcem, który podrzucał w górę nieduże ryby, a ptaki łapczywie połykały zdobycze. Od czasu do czasu między ptaszyskami dochodziło do przepychanek, ale worek z pożywieniem wciąż był pełen, więc kolejne rzucane ryby łagodziły spory. Ptaki chodziły za malcem krok w krok, dopominając się o jedzenie, podczas gdy chłopiec domagał się napiwków od fotografujących „jego” ptaki turystów. Całość wyglądała dość zabawnie, a chętni mogli nawet sami nakarmić pelikany.
Po drugiej stronie kei przy piaszczystej plaży stały zakotwiczone łódki i leniwie kołysały się na wodzie. Malowniczy widok nieco psuło zachmurzone niebo. Ale gdy tylko wsiedliśmy na łódki i żwawo wypłynęliśmy na ocean, szybko wyjrzało słońce. Oddalając się od brzegu, mijaliśmy kilka przerdzewiałych kutrów, obsadzonych szczelnie przez ptaki, które złowrogo pokrzykiwały, przywodząc na myśl jedno z największych dzieł Alfreda Hitchcocka. Mocny wiatr i bryza morska sprawiały, że chłód dawał się nam we znaki. Porywiste wiatry, które wywołują burze piaskowe, dały nazwę temu regionowi – Paracas.
Po pewnym czasie dopłynęliśmy do miejsca, skąd widoczny jest wyryty na pustynnym klifie słynny Kandelabr. Nie wiadomo, dlaczego ten olbrzymi rysunek mierzący 128 metrów wysokości powstał tym miejscu. Niektórzy naukowcy uważają, że przedstawia on krzyż, ale są też hipotezy, że jest to kaktus. Roślina ta była uważana za symbol władzy i przypisywano jej tajemną moc ze względu na halucynogenne działanie kaktusowego soku. Kandelabr przetrwał do dziś w niemal idealnym stanie. Deszcz pada na tym terenie niezwykle rzadko i przez wiele setek lat nie zniszczył rysunku wyrytego na pół metra głębokości w podłożu.
Ptasia nauczka
Płyniemy dalej i w oddali widzimy szare skały. Gdy zbliżamy się do nich, okazuje się, że głazy w rzeczywistości mają rdzawy odcień, a ciemne zabarwienie to kolor ogromnych ptasich stad odpoczywających na niedostępnych kamieniach. Coraz wyraźniej słychać ich krzyk. Przez cały czas kiedy opływamy wyspy, nie milknie ani na chwilę, zmienia się niekiedy tylko jego barwa, w zależności od tego, obok jakich ptaków akurat przepływamy. A jest tu prawdziwe bogactwo gatunków: pingwiny, pelikany, albatrosy, kondory, głuptaki, mewy. Jedne siedzą na skałach, inne polują na ryby, jeszcze inne przemieszczają się po niebie w kluczach. Nad naszymi głowami wciąż wiruje jakieś ptactwo. Czasem spadają delikatne piórka. Pozwoliłam sobie na komentarz, że cale szczęście, że na nas jeszcze nie narobiły, i dwie minuty później dostałam nauczkę — ptasia kupa spadła mi prosto na nos. Potem w porcie okazało się, że nie tylko ja musiałam się czyścić, bo parę osób ścierało z ubrań niechciane wzorki.Peruwiańczycy uczynili z ptasich odchodów swój eksportowy towar – guano. To bogaty w minerały naturalny nawóz. Obecnie wydobywa się go mniej, bo w końcu wyspy stanowią rezerwat.
Ptaki nie są jedynymi mieszkańcami Islas Ballestas. Co chwila widzimy foki wylegujące się na skałach. Kilka z nich podpłynęło nawet do naszej łodzi. Foki budzą naszą sympatię, natomiast ich więksi krewniacy – lwy morskie — wzbudzają trochę grozy. Zarówno ze względu na swoje rozmiary, jak i ryk, który potrafią z siebie wydawać. Kiedy dopływamy do zatoki, widzimy całą plażę opanowaną przez te zwierzęta. Brzeg wypełniony osobnikami o różnym umaszczeniu, rozmaitej wielkości. Przekrzykują się, robiąc potworny hałas. W ogóle nie zwracają uwagi na przypływające do ich królestwa powarkujące motorowe łódki. Choć może to tylko pozory? Może ryczenie zwierząt ma odstraszać intruzów i śmiałków, którzy chcieliby zejść na brzeg?Nie mamy zamiaru sprawdzać. Bierzemy kurs ku brzegom Pisco, by już na stałym lądzie kontynuować naszą podróż po Peru.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze