Co się dzieje za kratami psychiatryka
SYLWIA KOWALSKA • dawno temuCzasy elektrowstrząsów mamy już za sobą. Jednak niektórzy pracownicy zakładów psychiatrycznych ciągle stosują drastyczne metody leczenia. Słuchając relacji kilku pacjentów psychiatryka, trudno uwierzyć, że można się tam wyleczyć. Chyba nawet zdrowy psychicznie człowiek, mógłby oszaleć. Są i tacy, którzy mile wspominają pobyt w szpitalu. Zajrzyjmy więc za kraty zakładów dla nerwowo i psychicznie chorych.
Grażyna (33 lata, sprzedawczyni z Łodzi):
— Byłam w szpitalu i wiem, że jest źle, a nawet bardzo źle. Lekarze są od ósmej godziny góra do czternastej i to od poniedziałku do piątku, a poza tym rządzą pielęgniarki i sanitariusze. Nagminne były pomyłki w lekach. Jeden dostał za dużo, drugi za mało. Ja akurat sprawdzałam, co dostaję, ale inni brali i się dziwili, dlaczego dzisiaj mają te czy inne tabletki. W ubikacjach brud. Smród nie do wytrzymania. Przestałam się dziwić, że ludzie zarażają się różnymi chorobami w szpitalu. Salowe się opieprzają i również pracują od poniedziałku do piątku, a w pozostałe dni przychodzą i podpisują listy obecności i tyle. Wcale nie sprzątają, bo jak nie ma lekarzy, to po co robić. Jak już udawały, że sprzątają — to tylko środek podłogi. Ogólnie mój szpital to burdel. Nie jakiś wielki, ale jednak jest.
A co poza tym syfem… W szpitalu, w którym byłam, są oddziały zamknięte, półotwarte oraz otwarte. Mnie dali na oddział zamknięty, a po kilku tygodniach trafiłam na półotwarty.
Na zamkniętym człowiek czuje się jak w innym świecie. Dla tych ludzi, w rożnym stopniu zeschizowanych, ich własny świat jest bardzo realny, tak że innym szybko udziela się taka atmosfera. Z drugiej jednak strony szprycują lekami, po których czasami ma się często odlot lepszy niż po używkach.
Natomiast na oddziale półotwartym był względny luz. Byli tam dziwni ludzie, którzy pili np. herbatę z solą, bo twierdzili, że to jest zdrowe. Byli też ludzie, którzy każdą informację przyjmowali jak realną, np. o tym, że ktoś nimi steruje lub są kontrolowani przez kosmitów. Mieli własną jazdę.
Ogólnie jest jedna wielka nuda, nikt się człowiekiem nie zajmuje. Wszyscy bez wyjątku palili papierosy, bo to jedyne zajęcie. Grało się w karty lub szachy, a w większości spało, by szybciej mijał czas. Cisza nocna o 22. Pobudka o 8. Z nudów można sobie zmierzyć ciśnienie – taka atrakcja dla „grzecznych”. Nuda połączona z koszmarem brudu i olewanie pacjentów przez cały personel.
Maria (40 lat, gospodyni domowa z Opola):
— Dwukrotnie byłam w psychiatryku. I nie czuję się zdrowsza. Wielkim problemem szpitala było przepełnienie. Łóżka na korytarzach są tam normą. Na moim oddziale przerobiono nawet izolatkę na zwykłą salę. Do pomieszczenia o wymiarach tak na oko 4m na 2m władowano 4 łóżka… Chyba nawet w ruskich więzieniach, słynących z nieludzkich warunków, na jednego więźnia przypada więcej miejsca. Koszmarem byli też pacjenci porzucani przez rodziny. Aż żal serce ściskał. Rodzinka myśli, że jak nie odbierze kogoś ze szpitala, to ten będzie miał nauczkę. I rzeczywiście, nauczka była, ale dla wszystkich, bo takich porzuconych pacjentów jest sporo i dzięki temu mieliśmy tam takie przepełnienie. Z tym wiązał się też brak miejsc na stołówce dla wszystkich pacjentów, brak talerzy, widelców i łyżek. Ktoś się spóźnił to musiał czekać, aż inni zjedzą, zwolnią miejsce i oddadzą naczynia.
Nasz personel mocno nadużywał władzy. Można było łatwo "pójść w pasy", czyli zostać przywiązanym skórzanymi pasami do łóżka, za duperele typu pyskowanie pielęgniarkom. Rozumiem, że nikt nie lubi, gdy się go obraża, ale za wyzwiska czy wydzieranie się na kogoś krępować ludzi? To już przesada…
W psychiatryku normą było złodziejstwo. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt z tym nic nie robił. Złodziej złapany na gorącym uczynku nie dostał nawet ochrzanu. Ponoć dlatego, że ci co kradną, robią to, bo są chorzy. Jasne.
Adam (21 lat, bezrobotny z Warszawy):
— Przyznam się. Byłem pacjentem w psychiatryku dwa razy. Miałem problemy. Czułem zapachy, których nie ma. Uważałem, że ktoś chce mnie zabić. Wydawało mi się, że kręcą o mnie filmy, że mnie śledzą. Miałem też dwie próby samobójcze…
Na początku w szpitalu wydawało się być fajnie. Spałem, ile chciałem. Nie musiałem chodzić do szkoły. Miałem wielu kolegów i koleżanki. Potem zacząłem zauważać odrapane łóżka, odpadający tynk, wilgoć… Brakowało pomocy naukowych, sprzętu terapeutycznego. Nie dziwne, że tak nas szprycowali lekami, skoro ściany są w przygnębiających kolorach, w pomieszczeniach panuje hałas, wszędzie kraty, stal, ciężkie drzwi. Człowiek zdrowy wchodząc na oddział psychiatryczny czuje się nieswojo i popada w przygnębienie, a co dopiero chora osoba.
Z czasem zrozumiałem, że naprawdę w szpitalu dzieją się straszne rzeczy. Szybko wyszło na jaw, że oprócz lekarzy i terapeutów, cała reszta personelu nie nadawałaby się do przerzucania siana w stodole, a co dopiero do obsługi ośrodka zajmującego się najwrażliwszym organem pacjentów — psychiką. Szpitalem rządzą kucharki i sanitariusze. Ci drudzy to przeważnie tępaki albo bandziory po wyrokach, karki i buraki. Często brutalni, bezwzględni, podli. Pamiętam jedną dziewczynę. Nastąpił u niej mały przełom w terapii, miała się lepiej. I co z tego, skoro tego samego wieczora sanitariusze wsadzili jej szlauch w tyłek. Było to niestety częstą praktyką „specjalistów”.
Bicie, poniżanie, obmacywanie i gwałty. Tak, to też się zdarzało. Robili, co chcieli. Nie raz sanitariusze sprowadzali nawet w nocy kumpli, by się „pobawić” chorymi kobietami. Lepiej już być pacjentem, niż pacjentką zakładu.
Dorota (27 lat, tancerka z Radomia):
— Miałam silną bulimię. Słabo pamiętam, w jaki sposób znalazłam się w szpitalu, podsunięto mi coś do podpisu i już. Wspominam to jak przez mgłę. Chyba straciłam przytomność po jakichś lekach. Obudziłam i zobaczyłam napis na kołdrze "Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych" . Wpadłam w histerię, chciało mi się wymiotować. Próbowałam uciec, ale z łóżka nawet wstać nie mogłam. Byłam przywiązana cewnikiem! Błagałam, by przyszły pielęgniarki. Gdy wreszcie przyszły, leżałam w wymiocinach. Usłyszałam jaką to jestem zdzirą i śmieciem, i że zrobią ze mną porządek. Wyłam z bólu i z rozpaczy.
Potem byłam w sali, gdzie było 12 łóżek. Śmierdziało moczem. Nie mogłam spać. Pacjenci jak sępy dopadli do mojej szafki wszystko z niej wykradając.
W szpitalu faszerowano mnie lekami, żadnej psychoterapii. Pani psycholog była u mnie tylko raz. A zainteresowała się mną dopiero po tygodniu mego pobytu i patrzenia w sufit. Do tego miała dla mnie „aż” 15 minut.
To było piekło, nie leczenie. Gdy dostałam wypis, byłam szczęśliwa, że mogę się wreszcie wydostać z tego bagna. Teraz mam własnego terapeutę. Prywatnie. Dopiero to przynosi skutki. Ale co chwila przypomina mi się to, co tam przeżyłam.
Damian (19 lat, uczeń technikum z Płocka):
— Ja tam nawet mile wspominam pobyt u psycholi. Pojawiłem się tam na obserwacjach, bo się pochlastałem przez dziewczynę. Zostawiła mnie dla innego. A potem miałem w szpitalu napady agresji, więc zostałem ciut dłużej. Teraz nawet mi się to zabawne wydaje.
W szpitalu było spoko. Tylko na noc zamykano łazienkę, żeby się w niej nie powiesić, a okna nie miały klamek. Jakoś specjalnie tego nie odczuwaliśmy. Byliśmy zajęci terapią. W weekend do domu, by konfrontować się z rzeczywistością. Nie było źle. Ze schizofrenikami grało się na zamkniętym dla mężczyzn w ping ponga. Chodziło się na spacerki. Ćwiczenia fizyczne. Podrywało się laski z otwartego. Mieliśmy zajęcia teatralne i plastyczne. Taka terapia przez sztukę. Pełen wypas. Nawet odkryto moje rzekome talenty artystyczne. Można się było dowartościować. Lekarze mili. Trochę gorzej z sanitariuszami, ale dało radę się z nimi dogadać. Sądzę, że tak naprawdę byli na naszym poziomie psychicznym. Nie żałuję, że tam byłem. Psychiatryk jest dla ludzi. Dodajmy jeszcze, że dawali całkiem niezłe jedzonko.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze