Potańcówka nad jeziorem Titicaca
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPola w okolicach jeziora Titicaca rozciągają się tuż pod niebem, a rude krowy trą plecami o puszyste obłoki. Jesteśmy na wysokości ponad 3820 metrów nad poziomem morza w północnej części Altiplano, w peruwiańskich Andach Środkowych. Titicaca to najwyżej położone jezioro żeglowne dla dużych statków i zarazem największe jezioro wysokogórskie na Ziemi.
Choroba wysokogórska powoduje ostry ból głowy i senność. Z trudem łapiemy oddech.Powierzchnia jeziora jest nieruchoma. Wiatr błądzi gdzieś wysoko, nie dotykając wody. Dzioby łodzi rozrywają taflę pokrytą jaskrawozieloną rzęsą. W gęstwinie sitowia przesiadują ptaki. Czasami któryś powraca do gniazda ze srebrzystą rybą w dziobie.
Późnym popołudniem, kiedy wody jeziora przybierają barwę bieli, docieramy na wyspę Amantani. Jest piękna i spokojna. Łany złotych zbóż kołyszą się spokojnie między kamienistymi ścieżkami uciekającymi w górę. Nie ma tu szerokich dróg, bo po co drogi, kiedy nie ma samochodów. Nie ma też psów, bo kto by je trzymał, skoro nie ma tu złodziei. Nie ma komarów, bo nie chce im się latać na wysokości prawie 4000 m n.p.m. Tylko ptaki, wiatr i zapach ziół.
Na brzegu czeka nas ostre podejście, około 100 metrów wspinamy się po stromych schodach walcząc z narastającą chorobą wysokogórską. Na górze witają nas mieszkańcy wyspy w odświętnych strojach. Drobniutkie kobiety w szerokich spódnicach nie wypuszczają z rąk wrzecion z jaskrawą wełną. Mężczyźni w ciemnych kapeluszach sprawiają wrażenie żywcem wyjętych z przedwojennego filmu. Ogorzałe twarze rozpromieniają szerokie uśmiechy. Patrzymy na siebie, dziwiąc się swoją innością. Burmistrz Ignacio, według jakiegoś tajemniczego rozdzielnika, przydziela nas na nocleg do poszczególnych rodzin. Musi być sprawiedliwie, każdemu należy się jakiś turysta. Mieszkańcy żyją z tego, co wyhodują; wizyta turysty to rzadka okazja, żeby uzupełnić domowy budżet. Trafiam do Barnaby Mamani. Do małego domku na wzgórzu prowadzi nas jego córka Maritza. Dyszę ciężko ślizgając się po okrągłych kamieniach w swoich turystycznych butach. Przede mną migają stopy Maritzy obute w sandałki ze starej opony. Z gracją tańczy na ścieżce nie wypuszczając z rąk wrzeciona.
Gospodarstwo Barnabe jest skromne, jak wszystkie tutaj. Dwie gliniane lepianki, w którym mieszka rodzina, chlewek i pomieszczenie gospodarcze połączone ze sczerniałą od dymu kuchnią. Na podwórku suszą się bulwy, poniewierają się garnki, przechadzają owce.
Do przydzielonego nam pokoiku wchodzimy po drewnianych schodkach, zastanawiając się, czy wytrzymają nasz ciężar. Jesteśmy tacy ogromni w porównaniu z mieszkańcami Amantani. Musimy się schylać, aby przekroczyć prób naszego mieszkanka. Wnętrze jest proste. Drewniane łóżka przykryte kilkoma warstwami kolorowych pledów, mały stolik i dwie ławy. Pod łóżkami nocniki. Ale dla wymagających jest też toaleta. Trzeba iść około 200 metrów wzdłuż łanu zbóż, za rozłożystym krzakiem jest dołek obudowany rudą gliną. Trudno tam trafić po ciemku.
Czas na posiłek. Maritza wraz z siostrą przynoszą nam zupę w glinianych miseczkach. Jest to rodzaj krupniku z warzywami wyhodowanymi na wyspie. Drugie danie to ryba, ziemniaki i warzywo wyglądające jak różowa pietruszka. Popijamy całość herbatką z jakiegoś aromatycznego zioła. Mieszkańcy wyspy są samowystarczalni. To widać na talerzu. Bez ilu rzeczy można się obejść, kiedy nawet nie wie się o ich istnieniu?
Po obiedzie robimy mały spacer po wyspie. Ze wzgórza, na którym znajduje się gospodarstwo Barnabe, widać Boliwię i pola poszatkowane na małe prostokąty. Słychać bicie dzwonu kościelnego. Spokój. Chyba trudno byłoby znaleźć bardziej spokojne miejsce.
Po kolacji złożonej z krupniku oraz ryżu z papką ziemniaczano-fasolową i wypiciu herbatki z koki rozpoczynamy przygotowania do wieczornej zabawy. Maritza pomaga nam się przebrać w amantańskie kreacje. Dostają mi się dwie szerokie spódnice, haftowana w kwiaty biała bluzka oraz bardzo szeroki i sztywny pas. Na ramiona zarzuciłam ciemną chustę. Teraz wyglądałam jak nieco wyrośnięta Amantanka. Marcin w swoim szerokim poncho i szpiczastej czapeczce zwanej chullo przypomina postać z bajki. Nie wie, na którą stronę ma opuścić szpiczasty koniec czapki. Na sąsiedniej wyspie Tequile, chullo różnią się kolorem w zależności od stanu cywilnego. Czerwone noszą żonaci, białe z czerwonym dołem — kawalerowie, a te z pomponami należą do narzeczonych. Czapeczka świadczy też o wieku. Najmłodsi trzymają „ogonek” z tyłu, starsi, którzy właśnie szukają sobie narzeczonej, noszą go na boku. Ostatecznie Marcin postanawia trzymać czubek czapki w pozycji pionowej.
Nie jest łatwo w sprawach damsko-męskich mieszkańcom małych wysp na Titicaca. Chłopcy i dziewczęta nie mają specjalnych możliwości do spotkań. A nieśmiałość nie ułatwia zalotów. Dlatego opatentowano tu prosty sposób na podryw. Odbywa się to najczęściej podczas jakiejś fiesty. Dziewczęta i chłopcy tańczą w oddzielnych grupach. Jeżeli chłopiec chce poznać jakąś dziewczynę, rzuca w jej kierunku kamyczek. Gdy ona go podniesie, to mogą być uważani za narzeczonych. Na wyspie Tequile żyje około 3,5 tys. osób. Żeby uniknąć związków krewniaczych, stosuje się symbolikę w strojach. Każdy z żyjących tu klanów, a jest ich około sześciu, odróżnia się ubiorem.
Maritza prowadzi nas do budynku szkoły. Przez chwilę naszą drogę oświetla latarnia. Ignacio włączył ją na przemarsz turystów, po czym zgasił, żeby oszczędzić energię. Mieszkańcy znają wszystkie ścieżki na pamięć i nie potrzebują światła.
W szkole palą się lampki naftowe. W półmroku zauważamy orkiestrę w chullos, rozgrzewająca się do wieczornego grania. Wykorzystują głównie fletnie Pana. Przez kakofonię dźwięków przebija też gitara i bęben. Starszyzna wioskowa siedzi w kącie. Dzieci kręcą się pod nogami, a turyści nieświadomi czekającej ich rozrywki żartują między sobą.
W końcu orkiestra „mam instrument to gram” startuje. Chodzi o to, żeby było głośno i w miarę rytmicznie. Przy pierwszych taktach tutejsze dziewczyny zrywają się na nogi i ciągną męską część gości do wspólnego hasania. Trochę nas to dziwi, bo dziewczyny wydawały się bardzo skromne i nieśmiałe. Może czują się w obowiązku pląsać z turystami do upadłego, czyli do mniej więcej dziesięciu podskoków. Wkrótce widzę tylko podskakujące chullo Marcina. Mnie udało się tylko poskakać w wężu z innymi turystami. Amantańscy panowie nie mają w zwyczaju zabawiania turystek. Zresztą długo skakać się nie da. Lokalne przeboje są bardzo żwawe i dość monotonne. Nikt z nas nie przywykł do podskoków w rytmie bębna na wysokości 4 tysięcy metrów. Tutejszy taniec polega na skakaniu w parach i machaniu rękoma tak, jakby się cięło piłą drewno. Po minucie takich wygibasów turyści ocierają pot z czoła i dyszą jak czajniki z wrzątkiem. Nic dziwnego, że większość z nich zwiewa przed szkołę, żeby pogapić się na wiszące tuż nad głową gwiazdy.
Wracamy do naszej glinianej chałupki po ciemku. Prowadzi nas Maritza, chyba szóstym zmysłem odnajduje w ciemności ścieżkę. Zasypiamy nie czując chłodu wciskającego się w śpiwory.
Następnego dnia budzimy się o świcie. Wyspę i jezioro spowija biała mgła. Pierwszy widok, jaki ukazuje się naszym oczom, to stadko świnek morskich biegających za uchylonymi drzwiami chlewika. Świnki są przysmakiem w Peru. W wielu miastach można je kupić pieczone na ulicznych straganach. Na szczęście nie zaserwowano nam ich na śniadanie. Żegnamy gospodarzy. Na brzegu zbierają się mieszkańcy Amantami, aby nas pożegnać. Nawet podczas takiej chwili kobiety nie rozstają się z wrzecionami. Wsiadamy na łódź, która zawiezie nas ku kolejnej przygodzie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze