Nareszcie interior!
MARTA ZIELONKA • dawno temuW Singidzie nie jest tak tłoczno jak w Dar es Salaam. Jest taniej, a ludzie wydają się bardziej przyjaźni. W Dar es Salaam codziennie trzeba walczyć. Tutaj też, ale jakby inaczej. W przydomowych ogródkach zawsze można coś zasadzić – a to maniok, a to pomidory czy cebulę. No i tutaj nie ma prawie turystów, choć atrakcją są jeziora Singidani i Kindai z flamingami i pelikanami, i skały porozrzucane po okolicy niczym dziecinne zabawki.
Dar es Salaam, 29 stycznia 2003
Wstajemy o 4:00. Autobus do Singidy odjeżdża za dwie godziny. Trzeba się spieszyć. Kąpiel, łyk wody, pakowanie. O 5:00 cała grupa jest już gotowa. Czekamy na daladalę, którą pojedziemy na dworzec autobusowy. Wesoły kierowca przepytując mnie z suahili pokonuje tę trasę w 40 minut. Na dworzec dojeżdżamy na czas. Jeszcze tylko kilkanaście minut — ruszamy. Ach, a jednak nie… czekamy i czekamy. Już się przyzwyczaiłam, że tutaj w Afryce wszystko się dzieje pole pole (powoli, wolno).
Nie żal mi opuszczać tego miasta. Chcę jechać dalej, znowu oglądać wioski i gaje palmowe, poznawać i chłonąc inne miejsca. W Dar es Salaam jest mi dobrze, ale za duży tutaj ruch i hałas. Wszędzie sprzedawcy — wszystkiego. Pamiętam, że chodząc ulicami Dar nie mogłam się nadziwić, że na ulicach można załatwić dosłownie każdą sprawą, a handel i usługi, którymi w Polsce mogłaby zajmować się jedna osoba, tutaj wykonywana jest przez kilka. Każdy jest odpowiedzialny za swoją część i stara się ją wykonać, może nie za szybko, ale sumiennie. I kiedy raz na ulicy zerwał mi się pasek od sandałów, w niespełna minutę znalazłam siedzącego na drewnianym stołeczku ulicznego szewca. Wytłumaczyłam w czym problem, a po chwili siedziałam już na ławce pomiędzy grubą, niemłodą już kobietą, a sympatycznym staruszkiem. Dostałam zastępczy but, żeby nie siedzieć z gołą stopą. Po 10 minutach sandał był już naprawiony a ja mogłam wędrować dalej. Naprawa ta miała mnie kosztować 100 szylingów (40 groszy), ale za szybką obsługę i dobrą usługę z chęcią dodałam jeszcze następne sto.
Z Dar es Salaam wyjeżdżamy dopiero przed 8:00. W drodze będziemy do północy. W dalekobieżnych autobusach najczęściej siedzi się w trójkę na jednym długim siedzeniu, przez co podróż bywa męcząca. Szczególnie dlatego, że kobieta siedząca po mojej prawej stronie (po lewej siedzi Jola) ani na chwilę nie myśli otworzyć okna. Za nami siedzą Justyna i Karolina z sympatyczną kobietą, która podczas całej tej szesnastogodzinnej podróży wielokrotnie pomagała nam kupować na postojach owoce, gotowane warzywa i orzeszki od miejscowych sprzedawców. Przyznam, że czyniła to z różnym skutkiem. Zdarzyło się, że raz nie zdążyła odebrać zamówionej dla mnie kukurydzy… ale dala mi później pół swojej.
W autobusie spotkało nas szereg zabawnych sytuacji. Najśmieszniej było z bananami, które położyłam na półkach nad siedzeniami. Mniej więcej co godzinę spadały nam na głowę. Podróż urozmaiciło nam także: złamanie się krzeseł pod ciężarem Moniki, szukanie słownika z użyciem latarki, którą pożyczyłam od sąsiada z naprzeciwka.
Do Singidy docieramy nocą. Na dworcu wita nas tłum kobiet — każda coś przyniosła, żeby w jakiś sposób nas powitać. Uściskom i śpiewom na naszą cześć nie ma końca. Wszystkie należą do protestanckiego kościoła Assemblies of God, którego pastorem jest przyjaciel, jeszcze z czasów dzieciństwa, naszego wykładowcy. Kobiety prowadzą nas powoli do małych, bielonych domków, należących do kościoła. My, tak zmęczone podróżą, nie jesteśmy nawet w stanie odpowiadać na ich serdeczne przywitanie i pozdrowienia.
Jeszcze tej nocy zjadamy uroczystą kolację, z którą kobiety czekały na nas już od dwóch godzin. Potem pozostaje tylko rozpakowanie bagaży, nocna kąpiel i zasłużony odpoczynek w czyściutkim, białym pokoiku.
Singida, 30 stycznia – 8 lutego 2003
Singida leży niemalże w samym środku Tanzanii. Otoczona jest kamieniami, wielkimi górami kamieni, których pochodzenia nikt nie potrafił mi dokładnie wyjaśnić.
Są tu od zawsze i ciągną się aż do Mwanzy – miasta leżącego nad Jeziorem Wiktoria. W Singidzie spędzamy 10 dni. Czas upływa nam między innymi na wycieczkach rowerowych. Rowery wypożyczamy od miejscowych chłopaków, których dodatkowy zarobek niezmiernie cieszy. Dziwią się jednocześnie, że chcemy jeździć na rowerach dla przyjemności. Rower w Polsce, z małymi wyjątkami, stanowi świetną formę spędzenia wolnego czasu. Tutaj — wręcz przeciwnie, jest to narzędzie pracy. Dosłownie co kilkanaście minut mija nas ktoś na rowerze. Jeden wiezie kosz z bananami, inny poduszki, ktoś jeszcze opony samochodowe - ooo! Jedną przewiesił sobie nawet przez szyję!
No i chodzimy jeszcze na proszone śniadania, obiady i kolacje do ludzi z owego kościoła protestanckiego.
Bardzo lubię to miasto, szczególnie główny plac ze sprzedawcami orzeszków, gotowanej kukurydzy, małych bananów tzw. monkey bananas (ponoć przysmak małp), bardzo słodkich i moich ulubionych. W Singidzie nie jest tak tłoczno jak w Dar es Salaam. Jest taniej, a ludzie wydają się bardziej przyjaźni. W Dar es Salaam codziennie trzeba walczyć. Tutaj też, ale jakby inaczej. W przydomowych ogródkach zawsze można coś zasadzić – a to maniok, a to pomidory czy cebulę. A z tego przecież można już jakoś wyżyć. No i tutaj nie ma prawie turystów, choć atrakcją są jeziora Singidani i Kindai z flamingami i pelikanami, i skały porozrzucane po okolicy niczym dziecinne zabawki. W zupełności mi to wystarcza.
Tutaj odpoczywam i tutaj znajduję “Moją Afrykę”. Codzienne zakupy owoców, rozmowy z mieszkańcami, wycieczki rowerowe, kąpiele w jeziorach, zabawa w chowanego pośród skał, msze z tańcami i śpiewami — wszystko to sprawia, że czas upływa nieubłaganie szybko. Singida nie jest ani miastem, ani wsią w naszym europejskim rozumieniu. Może właśnie dlatego tak bardzo mi się tutaj podoba — ta nieokreśloność statusu. Wielu mieszkańców żyje z uprawy roli, niektórzy zajmują się połowem ryb – nie jest to jednak tak powszechne jak w Dar es Salaam. Kiedyś popularne było także wydobywanie kamieni szlachetnych na własną rękę. Teraz wydobycie jest ograniczane, kopalniami zarządzają kliki, a zwykłemu śmiertelnikowi niezwykle trudno o pracę w niej.
Wysłuchuję też legendy o człowieku, który mieszkał tutaj kiedyś i nazywany był The Lion Man of Singida (Człowiek — Lew z Singidy). Za pomocą magicznej siły, którą posiadał, potrafił ponoć przyjmować postać tego dzikiego zwierza. Tacy ludzie mogą wykorzystywać swoją moc do krzywdzenia innych czy niszczenia ich posesji – opowiada mi jeden ze starszych mieszkańców Singidy… A ja tylko słucham, słucham i słucham…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze