Przekraczając granicę
MARTA ZIELONKA • dawno temuSłońce, upał... O 9:00 jesteśmy już na dworcu w Mombasie, choć trudno to miejsce nazwać dworcem. W kamienicach po obu stronach ulicy swoje biura ma po prostu kilkanaście firm przewozowych. W owych biurach, bez ławek i nierzadko okienek, gdzie można nabyć bilety, tłoczą się podróżni. Czasami wybucha jakaś kłótnia, bo ktoś usiadł komuś na torbie albo kupił bilet ostatni, a wykłóca się o najlepsze miejsce. Tymczasem na ulicach wzmaga się ruch. Co chwilę ktoś podchodzi proponując zakup bananów, wody albo mango.
Mombasa - Dar es Salaam 23 stycznia 2003
Stare rowery, wózki metalowe i drewniane są wszędzie. Służą do przewozu owoców na targ, dzieci do szkoły. W tej właśnie kolejności. Na jednej z pobliskich uliczek mijam grupę kilkunastu mężczyzn siedzących jeden obok drugiego. Każdy z nich trzyma jakąś część od roweru lub samochodu. Przekrzykują się, unosząc: dętki, klucze, gąbki do mycia szyb, opony. Uśmiechają się gdy przechodzę i nawet na chwilę przestają nawoływać. Bardzo lubię te porozumiewawcze spojrzenia i rozmowy i pytania, co w Kenii podoba mi się najbardziej. A ja nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, jeszcze nie teraz. Jestem tutaj przecież dopiero trzeci dzień i jak na razie prawie cały czas w drodze. W końcu odpowiadam, że wszystko mi się tutaj podoba, a oni wtedy niezmiennie się dziwią.
Z Mombasy wyjeżdżamy dopiero po 11:00. Jedziemy, pozwalając by promienie słońca delikatnie muskały naszych twarzy. Mijamy wioski otoczone gajami palmowymi; stare, małe chatki, które dają dach nad głową kolejnym pokoleniom, kobiety piorące w płytkich rzekach ubrania i suszące je na ogromnych liściach…
Jest nam tak błogo, spokojnie. Dereva (od angielskiego słowa driver - kierowca) raczy nas afrykańską muzyką. Ten krajobraz nigdy nie zniknie z mojej głowy, jest już tak głęboko we mnie. Wtem autobus na chwilę przystaje. Zmieniają się kierowcy, a my możemy rozprostować nogi.
W końcu granica i znów dziesiątki wpatrujących się w nas oczu. Nawet mali sprzedawcy orzeszków i bananów zapominają o swojej pracy na nasz widok - Ooo, Wazungu wamekuja (Ooo, Biali przyjechali). Oddajemy paszporty. Czekamy godzinę w potwornym słońcu, opalając się prze chwilę z nudów, ku zdziwieniu Afrykańczyków. Wreszcie dostajemywizy i wjeżdżamy do Tanzanii.
W Tandze, znanej na cały kraj z produkcji sizalu i bardzo dobrych produktów mlecznych, zatrzymujemy się na obiad. Do maleńkiego baru ruszają wszyscy pasażerowie naszego autobusu.
Idziemy i my. W suahili dogaduję się bez problemu (trzy lata studiów nie poszły na marne), czasami jedynie mylą mi się niektóre wyrazy. No i w końcu ja dochodzę do lady. Zamawiam: Naomba samaki na viatu. I czekam. Pulchna kucharka patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma. Dziwi się. A ja powtarzam swoje zamówienie i już widzę, jak cała trójka kuchcików wybucha głośnym śmiechem. I tak każdy każdemu powtarza. Rozbawiłam cały bar. Po prostu zamiast powiedzieć ziemniaki (viazi) użyłam słowa oznaczającego buty (viatu). Ach, pukam się w głowę. Nigdy już więcej nie pomyliłam tych dwóch słów, a ziemniaki do dzisiaj przypominają mi o tamtym zdarzeniu.
Do Dar es Salaam docieramy nocą, na kolację. Ale nie jestem głodna, za to potwornie chce mi się pić!!! Trzy szklanki soku ananasowego wypijam w minutę. Kolejne dwie noce spędzimy na terenie misji katolickiej.
Dar es Salaam, Bagamoyo 24 stycznia 2003
Zasnęłam o 2.00 zaczytawszy się w powieści Jonathana Carolla.5:00 – wstaję. Trzy godziny snu powinny wystarczyć i wystarczą, bila shaka (na pewno, bez wątpienia).
Nic nie jem, nie mogę. To zapewne z powodu tych tabletek na malarię. Codziennie to samo. Pierwsze trzy godziny po przebudzeniu są najgorsze. Wychodzę przed nasz hostel. Witam się z błękitnym niebem i wychylam głowę za mur, a tam domy, małe poletka…
Po 10:00 jedziemy do centrum. W Dar es Salaam mieszka prawie 2 mln ludzi, niemalże 10 razy więcej niż w stolicy kraju, Dodomie. To tutaj nad Oceanem Indyjskim swoje ambasady bądź konsulaty ulokowało większość państw. Pilnie strzeżone, otoczone wysokimi murami, są niczym państwa w państwie.
Wysiadamy niedaleko poczty – punktu, gdzie przystanek ma większość daladali (W Tanzanii na określenie owego małego busa używa się tego właśnie słowa, które powstało ze zniekształcenia słowa dolar).Wymiana pieniędzy, w pośpiechu zjedzony andazi (rodzaj pączka) i małe, pyszne mango. A od 11:00 znowu w drodze.
Jedziemy do Bagamoyo, małego miasteczka położonego w odległości 50km od Dar. To właśnie z tego miejsca ciało szkockiego misjonarza i badacza Davida Livingstone’a zostało przetransportowane na Zanzibar, do Zanzibar Town, a stamtąd to Anglii, gdzie ostatecznie został pochowany w Katedrze Westminsterskiej.
Zwiedzamy pierwszy katolicki kościół Afryki Wschodniej (odnowiony), muzeum, w którym przedstawiona jest historia Bagamoyo — to stąd przerzucano niewolników, kość słoniową, sól na Zanzibar i do innych krajów) i zgromadzone dane świadczące o ogromnej pomocy, jakiej Livingstone i inni biali udzielali mieszkańcom Afryki Wschodniej podczas swojego pobytu na tych ziemiach.
Stamtąd rozciąga się piękny widok. Patrzymy, patrzymy i oczu nie możemy oderwać od maleńkich łódek zacumowanych przy brzegu i czekających na swoich właścicieli, którzy następnego dnia z samego rana znów wyruszą na połów.
Tymczasem rybacy sprzedają teraz swoje samaki (ryby) na miejscowym targu.
Jest spokojnie, czas płynie wolno. Bagamoyo lata świetności ma za sobą — to już nie to samo tętniące życiem portowe miasto 150 lat temu. Domy niszczeją, wielu ludzi przeprowadziło się do innych miast, w szczególności do Dar es Salaam. No właśnie do Dar wracamy wieczorem i bardzo, bardzo zmęczone siadamy pod palmowymi parasolami. Tylko Justyna i ja wolimy Safari (marka piwa). Dla pozostałych Kilimanjaro…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze